czwartek, 14 czerwca 2018

Tłuszcza


 
Z dedykacją dla tych, którzy jeszcze są szczupli
I
Moi dziadkowie byli bardzo szczupli. Można rzec, stosując dzisiejsze miary, że byli chudzi. Moi rodzice byli szczupli. Jedynie pod koniec życia, gdy był sam i z trudem się poruszał, Ojciec troszeczkę przytył. Mowy jednak nie ma, by sklasyfikować go jako osobę grubą.
Praca fizyczna, a nade wszystko mała ilość cukru w codziennym pożywieniu, czyniła ciała ludzi bliskimi ideału, który zostawił nam Antyk. Przypuszczam, że tak było przez wszystkie minione wieki, a odstępstwa od ogólnej normy w postaci grubego szlachcica Zagłoby, czy podobnych mu z magnackiego czy szlacheckiego stanu, były raczej nieliczne i były w większości przypadkami chorobowymi, których wtedy jeszcze nie potrafiono nazwać, niż zobrazowaniem patologii w żywieniu.

Bo i cóż mogło sprawić, że ówcześni ludzie tyli? No, może poza naprawdę bogatymi próżniakami.  Przecież nie tyje się tak bardzo od tłustego jedzenia, które na owe czasy jakoś można sobie było wyobrazić, jak od cukru, którego wtedy było mało albo wcale, gdy nie liczyć rzadkiego i drogiego miodu.

Tak więc w swojej masie, nazywanej wtedy wcale nie pejoratywnie słowem „tłuszcza”, bo tylko opisującym wielką ilość czegoś, ludzie przez stulecia byli szczupli. Byli tacy antyczni. Nawet jeśli nie każdemu los i brak chorób pozwolił się cieszyć pięknym ciałem.

Nie mogło być inaczej, jeśli w okresie renesansu w Europie spożycie cukru trzcinowego sprowadzanego z Dalekiego  Wschodu wynosiło ok. 1 łyżki na głowę w ciągu roku, a kosztował on 10 razy więcej od drogiego przecież miodu.

Rewolucję w produkcji cukru z buraków w Europie zapoczątkował Napoleon Bonaparte, blokując import cukru trzcinowego z Ameryki i stawiając na produkcję cukru z buraków, co już zaczynało być możliwe. Po różnych perturbacjach na przełomie wieku dziewiętnastego i dwudziestego oba rodzaje produkcji się zrównały i cukier stał się dostępny dla dużej części ludzi, nawet średniozamożnych. Jednak dopiero współcześnie jego produkcja stała się tak gigantyczna, a jego spożycie tak wielkie, że zaczyna to zagrażać naszej cywilizacji.

Że przesadzam?
To gigantyczne i wciąż rosnące spożycie cukru zbiegło się jak raz w czasie z okresem, kiedy wykształceni ludzie przestali przyswajać wiedzę o antyku, o Grecji i Rzymie, ich kulturze, tej wyższej, książkowo - encyklopedycznej, ale i tej codziennej, która w jakiejś formie, wywiedziona z tradycji, w każdym z krajów przetrwała. Choćby w postaci postów (nie mylić z listami elektronicznymi - post to świadoma głodówka).
A stało się to w drugiej połowie XX wieku.
Ludzie mniej i wcale nie wykształceni, przestali z kolei mieć autorytety, nie tylko antyczne, których i tak nie znali, ale współczesne im, które szybko autorytetami – czy to na skutek swoich postaw, czy na skutek zmian w świadomości klasy niższej i jej zauroczenia wszystkomożnością każdego - być przestawały.

No, może nie do końca. Bo kolorowe czasopisma ostatniego  półwiecza nadal lansowały sylwetki szczupłe, a nawet bardzo chude, jako wzory do naśladowania. Tyle tylko, że z ideałami piękna antycznego te wysuszone na wiór ludzkie szczapy także nic wspólnego już nie miały. Jedynym ich wpływem na kulturę był destrukcyjny wpływ na niektóre nastolatki, wpadające przy okazji naśladownictwa w anoreksje i bulimie, czy na gruntowanie pomieszania płci i zachowań.
Ogół ludzi, owszem, patrzył i podziwiał, i pragnął w marzeniach być szczupły jak gwiazdy wybiegów, ale miał za mało silnej woli i motywacji, by jednocześnie przeciwstawić się natłokowi reklam konsumpcyjnych sensu stricto, które zachęcały go, by jadł jak najwięcej, jak najczęściej i niczego sobie nie odmawiał. Wszak jest tego warty.

I tak pragnienie antycznej czy atletycznej sylwetki przegrywało z prozą dnia codziennego.


II
Nie często, jako osobnik absolutnie aspołeczny, któremu kontakt fizyczny, a może nawet czasami intelektualny, z obcymi ludźmi do niczego nie jest potrzebny, przebywam jednak od czasu do czasu w miejscach, gdzie jest tłoczno, w miejscach, w których gromadzą się większe grupy ludzi. Nie są to manifestacje ku czemuś lub  przeciwko komuś, nie są to wiece poparcia, nie są to rozmodlone do utraty tchu pielgrzymki do miejsc świętych, ani nawet zabawne – bo nie zabawowe – w swym prymitywizmie festiwale i festyny. Nie. Po prostu od czasu do czasu jadę na wczasy. Bardziej dlatego, że moja żona chce odpocząć, niż dlatego, że mnie potrzebny jest odpoczynek. A już najmniej z racji potrzeby poznawania świata, który wszędzie, gdzie docierają masy turystów, jest dzisiaj taki sam, wyguglowany do ostatniego kamienia przy drodze, którą poruszają się ukomórkowani ludzie, z takim samym jedzeniem, takimi samymi hotelami czy Jeepami na sawannie i słoniami identycznymi jak w zoo. A tzw. tubylcy, wszędzie sprzedający wyroby made in china, i fikający przy ogniskach z rożnami też produkcji chińskiej i takimiż wigwamami, nie różnią się nawet za bardzo rysami twarzy w tym przemieszaniu kultur i narodów. A już znaleźć chudego Indianina, prezentującego swoją „kulturę” to już prawdziwa sztuka.

Gdy już znajdę się w tej czy innej grupie ludzi tego świata, czy to w moim ojczystym kraju, czy też w jakimś innym, europejskim, lubię jednak otaczający mnie tłum poobserwować. Uściślając, obserwuje się zasadniczo nie tłum, ale poszczególne jego składniki, to zbiorowisko osobników ludzkich, tworzące tę większą całość, którą dzisiaj nazywamy tłumem, a do którego to słowa słownik synonimów podaje 278 wyrazów bliskoznacznych, co już samo z siebie jest tłumem.

Kiedyś tłum mógł być groźny, kiedy przekroczył jakąś tam masę krytyczną, określoną czy to w ilości osobników, czy w poziomie ich wkurzenia, stąd pewnie powstało słowo tłumić, oznaczające i tłumienie zamieszek, i tłumienie ognia, i zmniejszanie napięcia, i opanowywanie czegoś.

Także i dzisiaj taki tłum, jako zgromadzenie wielu osobników na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, w kontakcie bezpośrednim ze sobą, na dodatek chwilowo scalonych jakąś silną więzią psychiczną, zachowujący się w sposób nieprzewidywalny, a nawet groźny, może się gdzieniegdzie pojawiać. Jednak rzadko tam, gdzie akurat ja się pojawiam, unikający publicznego wyrażania swoich emocji, ale także unikający ludzi, którzy publicznie te emocje wyrażają.

Gdy już muszę, przebywam w tłumie, którego części wiąże w całość nie wkurwienie, a potrzeba lenistwa i obżarstwa, które współcześnie bardzo wielu, większość, nazywa wypoczynkiem. A także wyższą konsumpcją.
Oczywiście do tego wypoczynku dorabiana jest ideologia o poznawaniu świata, ludzi, potraw etc. Zazwyczaj kończy się na potrawach, które – serwowane w różnych hotelach - i tak z reguły nie różnią się już zasadniczo od tego, co okazyjnie albo i często zjadamy u siebie w domu. „Wypad” z hotelu do knajpki serwującej tzw. regionalne potrawy, jest potem wspominany i komentowany w gronie znajomych jako wydarzenie dużej rangi. Bardzo często półmiski wypełnione ugotowanymi czy usmażonymi dziwolągami, które w domu można dostać tylko po dużym wysiłku organizacyjnym, albo wcale, są obfotografowywane z każdej strony, jak też i ludzie te specjały pożerający.

Potem, najedzeni, wracają do hotelu, bo akurat jako posiadacze opcji „all inclusive” mają zagwarantowany lunch południowy, albo, jeśli wypad był po lunchu, wystawną kolację typu „szwedzki stół”.

Się dzieje. Bufet zastawiony jest co najmniej dziesięcioma różnymi wersjami kolacji, a że pora nie jest jeszcze późna – powiedzmy minęła osiemnasta i żołądek zdąży co nieco przetrawić przed snem – wybiera się co najmniej kilka wersji, podchodząc po parę razy, czy to po zupy, czy raczej po drugie, trzecie i piąte dania. Tłuste, pachnące, wysmażone, błyszczące, jak z reklamy żywności. Potem deser, jeden i drugi, i trzeci. I może na koniec owoc, by było zdrowo. A przynajmniej podtrzymało w konsumującycm przekonanie, że jest zdrowo. Sałatek też jest sporo, ale cieszą się jakby mniejszym uznaniem u tych, którzy lubią jeść. To trochę przymus, poddawany przez kolorowe magazyny, które czyta się, leżąc nad basenem.

Bo po każdym obżarstwie jest basen. Już nie morze, które jest niebezpieczne i do którego można wejść po kolana, ale basen. Każdy hotel ma basen. Tam koncentruje się życie towarzyskie najedzonych. Tam leżą, trawiąc, wygodnie na leżakach, pod parasolami, z nogami uniesionymi ku górze, i czytają kolorowe pisma. A od czasu do czasu idą do wody. Bo woda „wyciąga”. Panuje przekonanie, że wystarczy postać w wodzie i już się schudnie.. A jak jeszcze można wejść pod uruchamiane co chwila bicze wodne, to spadek z wagi jest spadkiem turbo.

I łażą po brzegu basenu ludzie o kształtach przypominających wypełnione beczki piwa, z brzuchami obwisłymi jak u ciężarnej maciory, z fałdami tłuszczu wypełniającymi „stroje kąpielowe”, wylewającymi się z każdego odzienia, ba, prawie wyciekającymi przez skórę na zewnątrz ciała. Wygląda to koszmarnie, ale cechą wspólną tych ludzi jest, że jakby tego nie dostrzegali, jakby ten stan uważali za normalny, wynikający z ewolucji gatunku, która przebiega od głodującego, chudego biedaka lat słusznie minionych, do obżartego osobnika epoki przesytu wszystkim.  
Oczywiście, po części to skutek chorób w zaawansowanym wieku. Jednak znakomita większość tych grubych ludzi - już nie grubasów, żeby przez chwile być poprawnym politycznie, ale szczupłych inaczej - jest taka, jaka jest, na swoje życzenie. A raczej brak życzenia bycia szczupłym, a przez to zdrowszym.

Siłownia hotelowa jest miejscem, do którego trafia może 3%  gości, a i to na chwilę. Bo tam trzeba się zmęczyć. A przecież urlop jest dla wypoczynku.

I tak rośnie nam, a raczej grubieje, cywilizacja ludzi pozbawionych woli, pozbawionych chęci bycia zdrowym poprzez swój wysiłek, a nie poprzez tysiące lekarstw odchudzających i suplementów diety, tudzież masaże wyszczuplające (głownie zresztą masażystów), pozbawionych wzorców, do których należy dążyć i pozbawionych wstydu za swój wygląd, który polityczna nowomowa akceptuje jako szczupły inaczej, rozgrzeszając tym samym grubasów. Bo do szczupłej, pięknej swym antycznym pięknem  sylwetki nie przekona ludzi Wenus z Milo, którą grubasy przyjechały obejrzeć przy okazji konsumowania,  ale cały bagaż kultury, którego im brak  w tym świecie pozbawionym innych pragnień, niż te, by się nażreć i pokopulować.

Choć z kopulowaniem niektórym też jest coraz trudniej. Ale na cóż Internet i seks na odległość.

Nie powiem, że sam nie mam kłopotów z nadwagą. Mam. Wiem, ile kosztuje „zrzucenie” jednego kilograma wagi, więc często wolę sobie odmówić czegoś do zjedzenia, niż przytyć. Tak robi wielu mnie podobnych, żyjących w tej ucukrowanej – w przenośni i w rzeczywistości – cywilizacji totalnej nadwagi.

Kiedyś używano słowo tłuszcza do określenie wielkiego zbiorowiska ludzi. Takich normalnych, zwyczajnych, jakich pełno wokoło.
Dzisiaj to słowo przerzucono, jak gorący kartofel, na ludzi z marginesu, prymitywnych i obleśnych, o niskiej kulturze, po to tylko, by nie przylepiło się za sprawą ton tłuszczu wypełniającego zadki tzw. normalnego społeczeństwa i nie zaczęło być używane, jako synonim naszej zbiorowości, a przynajmniej tej jego części, obżartej, napęczniałej, której nic się tak naprawdę nie chce, prócz właśnie tego obżerania się.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czego oczekuję od mieleckich posłów? Czyli słów parę o zarażaniu nienawiścią.

  Patrzę, jak wielu z was, na polską scenę polityczną i, pewnie znowu jak wielu z was, ogarnia mnie obrzydzenie i przerażenie jednocześnie...