poniedziałek, 6 stycznia 2020

„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk jako „odwrócone” Prawo – czyli „róbta co chceta”




Przeczytałem właśnie  700 stron z dziewięćset stronicowego tomu laureatki Nagrody Nobla (oraz kilkanaście stron z końca książki) i zrobiłem sobie przerwę. I nie wiem, czy wrócę do czytania.
Po tych siedmiuset ponad stronach wydaje mi się, że mogę próbować już ocenić myśl przewodnią, jaka towarzyszyła autorce przy pisaniu książki. A przynajmmniej to, jak ja ją odczytuję.

Z zasady unikam książek grubszych niż 300 stronicowe, uważając, że jeśli autor ma nam coś ważnego do przekazania, to tyle stron na pewno mu do tego wystarczy. Wyjątek dla mnie to Myśliwski, ale to zupełnie inna historia.
To tak jak z homilią czy kazaniem w czasie mszy świętej. Mój zmarły, wspaniały duszpasterz, Herbert Hlubek z Gliwic zwykł mawiać, że pierwsze 5 minut kazania jest dla Pana Boga, drugie 5 zaspokaja próżność kapłana, a kolejne minuty są dla szatana.
I jego kazania były niesłychanie mądre, skondensowane, krótkie, poruszające i pełne Boga, a wierni słuchali ich z otwartymi gębami.

Tym bardziej z książkami. Jak autor wie, co chce przekazać czytelnikowi, jak szanuje jego samego, jego inteligencję i czas poświęcany na czytanie, to pisze krótko. Nie powiem, że muszą to być zaraz eseje, które bardzo lubię, ale mądre książki, z ograniczonym do minimum wypełniaczem.
Wypełniaczem czy zapychaczem choćby i najpiękniejszym, najwyższej próby, jak u pani Tokarczuk, który jednak pozostanie zawsze tylko wypełniaczem, czasem smacznym  przy pierwszym smakowaniu, strawnym, dopóki nie przyjdzie lekka niestrawność po nadmiarze jedzenia, czy wręcz obrzydzenie, a czasem ciapowatym jak rozgotowane kartofle, przez które trudno dostrzec kotlet schabowy i trzeba się wiele naruszać widelcem, by do niego dotrzeć.

Taka jest właśnie dla mnie książka pani Tokarczuk. Z zapychaczem pierwszego rodzaju, który od początku smakowity, jak najlepszy deser, stawał się powoli materią, której stawało się zbyt dużo, która zaczynała rosnąc w gębie, którą rozgarniałem, wierciłem w niej łyżką myśli, by dotrzeć do tego czegoś ukrytego pod nią, do tego, co moim zdaniem było praprzyczyną i celem powstania tej książki.
Do tej ponadczasowej idei, którą autorka chciała przemycić pod przykryciem wspaniałych deserów swojego słowa
Tylko czy była w rzeczywistości taka praprzyczyna i cel, wielka myśl, idea,  na którą czekali czytelnicy?

Od początku czytania mnie to nurtowało. Znając kilka jej innych książek, z których nie wszystkie do końca były dla mnie czytelne, starałem znaleźć myśl tę przewodnią, która przyświecała autorce, gdy pisała tę – w zamierzeniu już - grubaśną książkę. I odrzucałem na początku czytania zamysł, że tą myślą miała być aspiracja do Nagrody Nobla, w której zdobyciu poruszana tematyka dziejów dość dużej i znaczącej w historii nie tylko Polski grupy Żydów, mogła choć trochę pomóc. Odrzucałem, ale im więcej czytałem, tym odrzucałem mniej.

Żeby zrozumieć treść książki i umiejscowić sobie ją, jej bohaterów, w czasie, przestrzeni i kulturze, wcześniej i w trakcie czytania musiałem sięgać często czy to do stron Wikipedii, czy Jewish  Historical Institute.
I na dzisiaj stwierdzam, że te wiadomości poboczne więcej dały mi wiedzy ogólnej o tamtych czasach, niż sama książka. No ale same nie dały by mi odczuć atmosfery tamtych zdarzeń, którą pięknie i bardzo przekonująca, ale i dramatycznie, przedstawiła autorka, łącząc swoim wypełniaczem, (skomponowanym w wysmakowane potrawy słowne z tysięcy stron przeczytanych w bibliotekach,) fakty historyczne.
Tyle tylko, że o ile wiem, które postacie i zdarzenia opisane w książce są autentyczne, o tyle nie wiem, co z atmosfery tamtych czasów jest prawdą, a co literacką fikcją. I pewnie nigdy się tego nie dowiem.

I jeszcze jedna uwaga ogólna, zanim przejdę do szczegółowej krytyki i dowodzenia tytułowej tezy.

Po przeczytaniu tych 700 stron książki Olgi Tokarczuk, nie mogę się oprzeć ogólnemu wrażeniu, że mogłaby być ona dziewiątym rozdziałem pierwszej polskiej encyklopedii „Nowe Ateny albo Akademia wszelkiey scyencyi pełna” księdza Benedykt Chmielewskiego, książki tyleż szczegółowej wielością przedstawianych problemów i spraw, jak też komentowanych przez autora według swoich imaginacyj.

 

A zarówno ksiądz  Chmielowski jak i jego encyklopedia są dość ważnymi bohaterami Ksiąg Jakubowych. Choć znowu zupełnie nie wiem, dlaczego. Pewnie dlatego, ze działo się to w tych samych czasach,  a autorka korzystała z niej przy pisaniu swojego dzieła.

 

A teraz już do rzeczy. Jak już wyczytałem to, co wyczytałem, że ta książka to jednak głównie dzieje grupy Żydów i ich przywódcy Jakuba Franka, uznawanego przez nich za nowego Mesjasza, a faktycznie wielkiego hochsztaplera i nierządnika, który w określonej sytuacji geopolitycznej potrafił otumanić grupę mądrych przecież, uczonych ludzi (obok tłumów żydowskiej biedoty, marzącej o odmianie losu) i pociągnął ich za sobą na dobre i złe, jak już przekonałem się, że to jednak była idea główna, to zacząłem się zastanawiać.

 

Bo jeśli tak, jeśli dla garstki odszczepieńców żydowskich, których losy łatwo wyśledzić w Internecie, autorka zdecydowała się napisać tak wielkie dzieło, to może tak naprawdę należy inaczej spojrzeć na to pozostałe, na to, z czego zbudowany jest, by nie powiedzieć jak kucharz, przyrządzony, „wypełniacz” kart książki.

Może tak naprawdę tylko ten wypełniacz jest zjadliwy dla nie Polaków? Bo niby co szwedzkiego akademika od Nobla może obchodzić los rabina z Buska za Lwowem, czy polska poetka Drużbacaka, której nawet większość Polaków nie zna, albo z czym mu się skojarzy Kamieniec, Berdyczów czy Lwów? Z niczym.

 

Może tak naprawdę istotne w tej książce jest to, co autorka usiłuje nam przy okazji opowiadania anegdot z życia frankistów, włożyć do głowy niejako przy okazji. Może nie danie główne jest ważne, ale wszechobecny w książce deser - wypełniacz? Deser jakże często skomponowany z takich składników, że trudno go przełknąć.

A co nam usiłuje włożyć?

 

Rozważania religijne wywodzące się z nauk Szabtaja Cwi są w zasadzie niezrozumiałe w całości dla dzisiejszego odbiorcy. Zresztą też jakby nie na czasie.

Więc co?

 

Najwyraźniej z „deseru – wypełniacza” książki wyłania się idea, że wybrańcom wszystko jest wolno. Nawet jak są wybrańcami z własnego nadania.  Że buntującym się przeciwko zastanemu porządkowi, wolno więcej, ba, wolno im ten porządek nie to, że odrzucić, ale zastąpić jego przeciwieństwem. Które potem też można dostosowywać, zmieniać, dowolnie kształtować do swoich potrzeb i oczekiwań.

 

Pisz autorka: „Pamiętacie tego węza w Raju? Wąż namawia do wolności. Kto wykarczuje Drzewo Poznania, a osiągnie Drzewo Życia i zjednoczy się z Panną, posiądzie wiedzą o zbawieniu”.

A parę akapitów dalej:  „Tej nocy wysłańcy, Wołowski, Jakubowski i Pawłowski, obcują a Chaną (żoną Jakuba- przyp. mój).W ten sposób stają się Jakubowymi braćmi i krewnymi jeszcze bardziej, niż do tej pory byli”.

 

Bo wybranych prawa nie obowiązują; „My teraz jesteśmy boscy wybrańcy. W nas jest Bóg, a w kim jest Bóg, tego nie obowiązują zwykłe prawa”.

Oczywiście boga każdy ma prawo wymyślić sobie sam.

Pisze autorka: „Tam gdzie my idziemy, nie będzie praw, bo one zrodzone są ze śmierci, a my złączeni jesteśmy z życiem. Zła siła, któa stworzyła kosmos, może być oczyszczona tylko przez Pannę. Kobieta tę siłę przezwycięży, bo ona ma moc”.

 

Jest i pochwała antykoncepcji: „gdzieś, we Francji, robi się kapturki z jelita barana na męskie przyrodzenie, wtedy całe nasienie zostaje w kapturku i kobieta nie staje się brzemienna. Chciałaby takie kapturki mieć i rozdawać je wszystkim kobietom na cotygodniowym targu, żeby dawały swoim mężom i przestały zachodzić w ciążę. Nieszczęście wynika z tego bezładnego mnożenia się, powielania, jak w przypadku robaków w gnijącym mięsie,”

 

Pisze dalej autorka takie słowa: „Dla nas, dla ludzi, dobro jest czym innym niż dla Boga. Dla nas jest ono napięciem między doskonałością Boga, a jego wycofaniem się, żeby mógł powstać świat. Dla nas dobrem jest nieobecność Boga tam, gdzie on mógłby być”.

 

Znamienna jest rozmowa głównego „ideologa” frankistów, Nachmana z Buska (po chrzcie Piotra Jakubowskiego) z nowo poślubioną żoną Wajgełe. Gdy Nachman mówi jej, że stare prawo Mojżeszowe, które pierwotnie Bóg dał Mojżeszowi, nie obowiązuje, bo Mojżesz robił tablice, gdy zobaczył, że Izraelici odchodzą od Boga, a w to miejsce dostał prawo obecne, ma miejsce taki dialog:

„-Na czym polegało to przepadłe Prawo? - pyta Wajgełe, gdy kładą się z Nachmanem do łóżka. – Kto to teraz wie, skoro zostało rozproszone? – odpowiada jej ostrożnie. –Było dobre, szanowało ludzi. Ale ona jest uparta. – Czy było przeciwieństwem tego, które obowiązuje teraz? Skoro nie cudzołóż, to cudzołóż? Skoro nie zabijaj, to zabijaj?”

 

Wokół Franka wszyscy spółkowali ze wszystkimi. Mężowie oddawali Frankowi żony, spółkowali z żonami innych, zaufanym Frank oddawał swoją żonę. Frank wybierał sobie młode kobiety, niezamężne, i z nimi spółkował.

Pisze Olga Tokarczuk: „Bo łączenie jest dobre, nie ma nic złego w tym, że ktoś z kimś spółkował. Między osobami, których ciała się w siebie przelały, powstaje nowa więź, szczególny związek, subtelny i niedookreślony, jako że nie ma słów, oddających dobrze  charakter takich relacji

 

I w tym samym kontekście, nieco dalej: „To co było do tej pory zakazem, jest nie tylko dozwolone, ale wręcz nakazane”.

Pojawiają się u niektórych wątpliwości: „to, że wszyscy „na „zewnątrz” muszą przyjąć wiarę nazareńską i być bardziej chrześcijańscy niż sami chrześcijanie, wydaje się Jankielowi nieuczciwe. To jest oszustwo. Podoba mu się, że trzeba żyć pobożnie, skromnie, niewiele mówić, myśleć swoje. Prawda ma być w sercu, nie na języku. Ale przejść na chrześcijaństwo! Jego wątpliwości rozwiewa Nachman: Przyjąć to nie znaczy stać się. Nie Wilno na przykład żenić się z chrześcijankami, ani mieć nawet nałożnic spośród nich, bo chociaż Senior Santo Baruchja  powtarzał: „Błogosławiony ten, kto zezwolił na wszelkie zakazane rzeczy”, to mówił też, ze córka obcego Boga jest zakazana”.

 

Znamienna jest też rozmowa Moliwdy czyli polskiego poety Antoniego Kossakowskiego z Frankiem: „Masz tu wszystkie kobiety, wszystkie one są twoej i wszyscy mężczyźni, ciałem i duchem. Rozumiem to, jesteście czymś więcej niż grupą ludzi, którzy maają ten sam cel, jesteście czymś więcej niż rodziną, boście się związali ze sobą wszelkim grzechem, którego rodzina znać nie może. Jest miedzy wami ślina i nasienie, nie tylko krew. To bardzo wiąże, to sprawia, że jest się bliżej niż kiedykolwiek. Tak było i u nas, w Krajowie. Dlaczego mielibyśmy poddawać się prawom, których nie szanujemy, prawom niezgodnym z religią natury?”.

 

Może ktoś powiedzieć, że wybieram fragmenty, które nie są zgodne z opinią Olgi Tokarczuk w tych sprawach, że ona jedynie przestawia poglądy Frankistów.

W takim razie zapytam, po co do książki wprowadza fragment z sektą bogomiłów, nieistnijacą w Europie już od XV wieku?
Dla niewidzących informuję, ze to taka religia, łącząca zaratustriański  dualizm z chrześcijaństwem. Jedną z prawd wiary bogomiłów było to, że Bóg ma dwóch synów – młodszego Jezusa i starszego Satanaela.

Bogomili uważali, że świat został stworzony przez Szatana. Nie uznawali również sakramentów, świętych obrazów, dni świątecznych, liturgii ani hierarchii kościelnej.

 

Ich zwyczaje, o których rozpisuje się Tokarczuk, to odrzucenie małżeństwa i traktowanie rodzonych z niego dzieci, jako bękartów:

„Małżeństwo jest grzeszne, powiedzieli nam jeszcze. Na tym polega grzech Adama i Ewy, bo powinno być tak jak w naturze – ludzie mają się łączyć duchem, a nie martwą regułą. Ci, którzy połączą się duchem, bracia i siostry duchowi, mogą obcować ze sobą fizycznie i dzieci z tych związków są darami. Te, które pochodzą z par małżeńskich, są dziećmi martwego prawa”.

 

Oczywiście dziwnym byłoby, gdyby bogomilcy pani Tokarczuk jedli mięso, „tylko pokarmy roślinne, z rzadka sery, gdy ich kto obdarował. Jajek jeść się brzydzili tak samo jak mięsa”.

Nie trzeba więc dodawać, ze nie hodowali zwierząt ani ptaków domowych.

 

No i tak doszliśmy do końca tego, co chciałem dowieść.

A chciałem dowieść, że dzieło pani Olgi Tokarczuk „Księgi Jakubowe” jest afirmacją co najmniej dwu spraw – sekty żydowskiej, wywodzącej się z ziem I – szej Rzeczypospolitej  oraz pochwała dzisiejszego stylu życia, ja prościej ale i najpełniej wyrażanego hasłem „RÓBTA CO CHCETA”.

 

I to by było na tyle.

 

 

PS. Na koniec dodam przesłanie do mojej znajomej, która zaatakowała mnie jedynie za zamieszczenie artykułu jakiegoś nieznanego mi autora, zawierającego wątpliwość, dlaczego Nagroda Nobla nie została przyznana dla Michela Houellebecq. I wyraziła swoje święte oburzenie.

Dzisiaj mogę powiedzieć, dlaczego ja dałbym tę nagrodę Houellebecq – owi a nie Tokarczuk. Bo on walczy o przetrwanie naszej cywilizacji, a Tokarczuk wbija gwóźdź do jej trumny.

Co nie znaczy, bym nie uważał jej za wielką pisarkę. Ale mniejszą od Myśliwskkiego.

 

 

 

 

Czy Pan Prezydent Swół, (obecnie jeszcze) prezes „od śmieci”, zezwoli na budowę spalarni śmieci w Mielcu?

  Zdjęcie ze strony Euro Eko Sp. z o.o. Niekończąca się opowieść o nieszkodliwym spalaniu zwożonych z „połowy Polski” śmieci w środku Mie...