środa, 28 lutego 2018

Człowiek, któremu się chciało - moje wspomnienie o Danielu Kozdębie

 

Człowiek, któremu się chce



Zaglądam sobie do mieleckiego Internetu i gdziebym nie spojrzał, widzę aktywność powiatowego radnego, Pana Kozdęby. Czy to walczy o czyste powietrze nad Mielcem, odbierając zajęcie radnym miejskim, a szczególnie przewodniczącemu komisji ochrony środowiska i (także) zdrowia, za co wcale pewnie mu nie są przeciwni, bo i tak by nic w temacie nie zrobili, czy zajmuje się drogami i mostami, także częściowo zabierając zajęcie radnym miejskim, czy walczy o ścieżki rowerowe na terenie Mielca, przez co poprawia komunikację rekreacyjną także niektórych włodarzy miasta, czy wreszcie podejmuje temat udziału społeczeństwa w obszarze działań władzy samorządowej i to w sytuacji, kiedy Przewodniczący Rady Miasta ma takie oto poglądy w sprawie zbytniego „przedobrzania demokracji”: „W demokracji, którą mamy zbudowaną, jeszcze poniżej rady gminy są rady osiedli czy sołeckie. Mogą one występować z pewnymi propozycjami, co na danym osiedlu byłoby potrzebne. Mam obawy, żeby nie przedobrzyć tej demokracji i nie ugotować się w niej. Każdy obywatel ma prawo podejść do prezydenta czy do mnie i zaproponować coś lub powiedzieć o swoim problemie. Oczywiście nie zarzekam się, że nie powinno być obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej, ale trzeba to zrobić ostrożnie i w przemyślany sposób”.
Do czego prowadzi trwoga przed przedobrzaniem demokracji, widzimy dzisiaj najlepiej na Ukrainie.
Oczywiście danie mieszkańcom takiej szansy, jak możliwość zgłaszania inicjatyw obywatelskich wcale nie oznacza, że z niej skorzystają, bo większości obywateli najnormalniej w świecie nic się nie chce prócz patrzenia w tv, a już na pewno nie publicznie działać za friko.
Jednkowoż gdyby w Mielcu istniała regulacja, określająca m.in. kto i w jaki sposób przeprowadza konsultacje, a także zapewnia upublicznienie ich wyników, i to konsultacje prawdziwe, a nie udawane, jak w przypadku zgody na budowę spalarni śmieci w środku Mielca, gdy ukradkiem wywieszono pismo i czekano niecierpliwie, by upłynął ustawowy okres, by pismo zdjąć i decyzję wydać, to nie byłoby takich sytuacji, kiedy trzeba organizować grupy oporu przeciwko czy to spalarni, czy fermie norek.
Ale nie ma, bo byśmy przedobrzyli. Przedobrzyli, czyli dopuścili do wtrącania się obywateli w proces decyzyjny naszej władzy, proces będący celebracją posiadanych możliwości sprawczych, namaszczony olejami nabytej wiedzy, niedostępnej szarakom, uświęcony zapachem kadzidła władzy absolutnej.
Podoba mi się działalność Pana Kozdęby, którego znam jedynie z widzenia i z facebooka, człowieka nie z mojego pokolenia, a na dodatek reprezentanta lewej strony naszej sceny politycznej, strony, z którą kiedyś byłem związany, a którą dzisiaj raczej odsądzam od czci i wiary za jej (ogólnie) politykę nie nakierowaną na najuboższych, a raczej na tęczowych albo przynajmniej „postępowych”. Widać nie wszyscy tak czynią i chwała pojedynczym reprezentantom lewicy w osobie Pana Kozdęby, który „nie zgłupiał” i któremu się chce.
Zresztą ogólnie mówiąc, czas na więcej młodości w mieleckiej polityce samorządowej. Stare dziadki i stare babcie, które nie wnoszą już niczego pozytywnego do naszego życia powinni – obdarowani kwiatami – odmaszerować na zasłużony odpoczynek, a ich miejsce powinni zająć ludzie młodzi, którym się chce. Tacy, jak Pan Kozdęba.
Choć może też tak być, że starcy wybiorą starców i wszystko pozostanie po staremu. A to tak miło wziąć dwa dodatkowe tysiączki do emerytury (lub pensji) za przedrzemanie na posiedzeniu Rady Miasta raz w miesiącu.
Jak nie będzie dopływu młodej krwi, młodej energii, młodych pomysłów w zwapniałą miejską mądrość zbiorową, to będzie polityczna skleroza samorządowa. A tego chyba sobie nie życzymy. No chyba że sami jesteśmy mentalnymi dziadami.

poniedziałek, 26 lutego 2018

Przelewali krew za Ojczyznę.



Bardzo mi się spodobała akcja zainicjowana przez pana Marka Zalotyńskiego (już widzę Jego zdziwienie), choć zatytułowana dość górnolotnie - ale niech tam: „100 litrów krwi na 100 lecie Niepodległości”.

Spodobała mi się dlatego, że nie ma daru cenniejszego od krwi. Daru, który jedni ludzie mogą dać z własnej i nieprzymuszonej woli drugim ludziom. Nieznanym im. Może nawet takim, których nigdy by nie polubili, gdyby im było dane ich poznać. Ludziom w wielkiej potrzebie. Potrzebie życia, a tym samym wszystkiego najpiękniejszego, co z życiem związane: miłości, rodzicielstwa, pracy. Ale także wolności.

Bo bez życia nie ma wolności. I nie tylko tej jednostkowej, indywidualnie podejmowanej jako wyzwanie i różnie pojmowanej, ale także tej wolności zbiorowej. Pisanej z dużej litery. Wolności, którą jakże często nam zabierano, jakże często ją sami oddawaliśmy, sprzedawaliśmy za święty spokój, za garść pieniędzy. Wolności, którą kupczyliśmy, jak rzeczą. A przecież jest świętością.

Ale ta akcja spodobała mi się także dlatego, że takie oddawanie (Polskiej) krwi jest w opozycji do marnowania tejże krwi czy to w bezsensownych bojach bratobójczych, czy to w powstaniach od samego początku skażanych na klęskę.

Powie ktoś – ale bez tej krwi przelanej nie byłoby Wolności.
Tak, są chwile, że polską krew trzeba wylewać jak wodę, w wielkich ilościach, by można mówić, że się ją przelało w słusznej sprawie. W sprawie Wolności chociażby. Takim momentem był bez wątpienia 1939 rok. Taką potrzebą była walka z Niemcami, którzy zamordowali lub przyczynili się ( razem z Sowietami czy Ukraińcami) do śmierci 6 milionów obywateli RP. I Polacy walczyli na wielu frontach II wojny. Walczyli też w Powstaniu Warszawskim, które musiało wybuchnąć, ale powinno się skończyć po tygodniu, poddaniem się, gdybyśmy mieli przywódców odważnych, a nie tchórzy. Bo walka ma sens, jeśli ma sens. Powstanie od pewnej chwili go nie miało. Brak odwagi dowódców to zniszczenie miasta i śmierć 200 tys. cywili.

A jak było z wojną domową, która od kilku lat nazywana jest powstaniem antykomunistycznym? Nie wiem, pewnie też nie było innej drogi i to musiało się stać. Zginęło ponoć 9 tys. partyzantów, 79 tys. aresztowano z czego miało umrzeć w więzieniach nawet 20 tys. (choć różni różnie mówią). Na śmierć skazano 5 tys. osób, z czego połowę wyroków wykonano. Z drugiej strony zginęło ok. 12 tys. różnego rodzaju mundurowych, tysiąc funkcyjnych NKWD i innych. Do tego dodać trzeba także 12 tys. cywilów.
Czyli ponad 50 tys. ofiar.

II Wojnie oddaliśmy ok. 30 mln litrów krwi. Pytanie, ile z niej zostało przelane na darmo, a ile z niej wylano, by nasze życie miało sens? Czy można w ogóle zadać takie pytanie? Czy hektolitry krwi to nie wyłącznie hekatomba, której ani czcić nie można, ani nawoływać do oddawania krwi za ojczyznę inaczej niż w punktach krwiodawstwa?

A jak są tacy, którzy uważają, że należy, a są, to niech odpowiedzą sobie, czy wysłaliby własne dzieci na pewną śmierć?
Ja nie.
Czy większy sens mają sojusze i przyjaźnie międzynarodowe, czy może walka na śmierć i życie? Czy Niepodległość przyniósł nam bardziej Piłsudski i Legiony, i ofiara ich krwi, czy może Paderewski i jego przyjaźń z Wilsonem? A może musiało być jedno i drugie? Na pewno dobrze Polsce nie służy samotność w świecie, jak to się zaczyna dzisiaj dziać.
Czcimy bohaterów, wciąż przypominamy nowych, a starych albo zapominamy, albo zrzucamy z piedestałów. O ile trudno się dziwić zrzucaniem bohaterów Polski Ludowej, o tyle zapominanie powstańców warszawskich jest co najmniej dziwne, a zapominanie powstańców styczniowych, jak to się dzieje w Mielcu, całkiem kuriozalne.

Myślę, że dalej nie będziemy się z Panem Markiem zgadzać w większości spraw, ale tu dziękuję za tę refleksję, która mi Pan, może niezamierzenie, nasunął.

Polska krew. Dobry temat.


Dlaczego nie pójdę wybierać Klimka lub Swoła

  Zdjęcie za WCJ24 z imprezy Biznes dla Stali Stało się to, czego się bałem i przed czym ostrzegałem w moich felietonach. Ale nie tylko...