sobota, 21 grudnia 2019

Sędziowie - konformiści


zdjęcie za DoRzeczy 
Obserwuję trochę z boku wielki spór o polskie sądy. Jak opozycja (totalna) uważam, że nie ma demokracji bez wolnych sądów. Jak spora część społeczeństwa uważam z kolei, że sądom jest potrzebna reforma. I pewnie trochę jak rząd uważam, że trudno tę reformę zrobić razem z sędziami. Zwłaszcza teraz, gdy tak wiele się schrzaniło samemu ze słusznych często pomysłów z początków pierwszej kadencji. Gdy tak naprawdę przestał istnieć Trybunał Konstytucyjny, a wiele innych pomysłów tzw. reformy prawa jest albo wątpliwych, albo całkiem kwestionowanych przez opinię zewnętrzną.

Jednak nie o tej „gorącej” sprawie chciałem pisać. Ten spór o sądy zapewne skończy się wraz z końcem tej kadencji, gdy PiS utraci władzę.
Pozostanie jednak problem dla mnie ważniejszy, niż same sądy, które następna władza przywróci do kształtu może nie poprzedniego, ale takiego, jaki sobie wyobraża i jaki zaakceptuje Unia Europejska.
Bo przecież pozostaną sędziowie, którzy dla własnego interesu, dla kariery, którą umożliwiła im władza PiS-u i jego koalicjant min. Ziobro, przyjęli oferowane im stanowiska, idące za tym duże pieniądze i przywileje, czyniąc to wbrew znakomitej większości środowiska sędziowskiego, które albo z ideowych powodów jest przeciwne reformom PiS  i takim awansom, albo jednostkowo zawiedzione, że to nie na nie trafiła możliwość awansu.

Zapyta ktoś – a niby dlaczego to jest takie ważne? Przecież tych sędziów będzie można wyrzucić na tzw. „zbity pysk”, a jak prawo nie będzie na to pozwalało, to się zmieni najpierw prawo, a potem sędziów. Bo raz zaczętej destrukcji prawa i metod z nim postępowania, zaczętej przez PiS, zatrzymać tak łatwo nie będzie można.

Odpowiadam. Każdy człowiek żyje jakąś ilość lat. Czas pracy zawodowej jest jeszcze krótszy.  Czas, w jakim możliwe jest awansowanie, obejmowanie stanowisk, wzrost pozycji zawodowej czy społecznej, jest znowu podzbiorem tego drugiego.
Przed człowiekiem czasami otwiera się taka „bramka czasowa”, i gdy znajdzie się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, a jeszcze w odpowiednim towarzystwie, to może przez nią przejść. Do nowej rzeczywistości osobistej. Do nowego stanowiska, Do większych pieniędzy. Do zaszczytów. I najczęściej tak jest, że jest to krótki moment w naszym życiu. I najczęściej tak jest, że występuje raz i już się nie powtarza.

I przed takim człowiekiem, który staję przed szansa, staje dylemat: skorzystać z proponowanej okazji czy nie? A jeśli oferuje nam awans ktoś, z kim politycznie nie całkiem, albo wcale się nie zgadzamy? Bo przecież mamy świadomość, ze nikt propozycji nie składa bezinteresownie. Szczególnie na stanowisko państwowe. Bo prywatnie może liczyć się talent i skuteczność. Na posadzie państwowej niekoniecznie, a ostatnio coraz rzadziej.

Dlaczego o tym mówię i dlaczego to dla mnie ważne? AA no z powodu osobistych doświadczeń. Przed kilkudziesięciu laty stworzyła się sytuacja, że mój przyszły przełożony bardzo nie lubił mojego poprzednika na stanowisku, które mi później zaproponował. Na pytanie-propozycję objęcia tego stanowiska odpowiedziałem, że się zastanowię. Udzielający mi rady mój kolega, równie młody kierownik wielkiego wydziału produkcyjnego, powiedział jedno: drugi raz ci nie zaproponują. Akurat niedawno zniesiono stan wojenny i było jak było. Dziadowsko, partyjnie, biednie. I wydawało się, przeciwnie niż dzisiaj, że ten stan siermiężnego socjalizmu będzie trwał wiecznie, a nie że się skończy za 4 czy 8 lat. Oczywiście przeszedłem przez tę furtkę, która się przede mną otworzyła. Lub którą przede mną otworzyła tamta władza. Było nie było, komunistyczna.  I dzięki tej decyzji, która równała się ze wsparciem władzy, zyskałem określony bagaż doświadczeń zawodowych i dzisiaj jestem tu, gdzie jestem. Tu, gdzie inaczej bym pewnie nie doszedł.

I dzisiaj patrzę na tych awansujących sędziów, którzy są być może większymi konformistami, niż ja byłem za komuny, bo przecież teraz mamy demokrację i wydawać by się mogło, że łatwiej dziś podejmować niekonformistyczne decyzje. Ale przecież nie. Człowiek postał taki sam, jak był zawsze. Jak był za faraonów, cesarzy, rewolucji francuskiej i bolszewickiej, czy zachodniej demokracji.

Bo życie jest jedno. A los daje szanse raz jedynie. I tę szansę się bierze. Czy to kierownik za komuny, czy sędzia w III RP.

Różnica jest może taka, że o ile wszystkich, którzy kiedyś poszli na układ z komuną gremialnie się dzisiaj potępia, no bo dzisiejsze elity rządzące – może z wyjątkiem SLD – mają inny, solidarnościowy rodowód, o tyle nikt sędziów idących na układ z władzą pisowską nie krytykuje. Że PiS to zrozumiałe,. Ale wszystkie inne partie także. Krytykuję się In gremio, nie krytykuje się personalnie. Nawet ci, których TVN uważa tak ogólnie za „zaprzańców”, nie mogą być i nie są z nazwiska i imienia krytykowani.
Broń Boże nie nawołuję do takich działań, tym bardziej że jakoś tych sędziów rozumiem. Ale po prostu pytam. Wolno mi. Tym bardziej, że ja sam przez niektórych zapaleńców prawicowych od czasu =do czasu krytykowany jestem.
I nikomu nie przeszkadza casus pana Piotrowicza, prokuratora stanu wojennego, który kiedyś tam wykorzystał swoją szanse, bez której pewnie nie byłby dzisiaj tym, czym jest. Co nie znaczy, że nie uważam go za małego człowieka, nawet jak wiem, że każdy ma prawo do zmiany poglądów. Ale są granice awansów dla człowieka godnego szacunku. On takim nie jest.

Więc jak to jest z tym krytykowaniem zachowań i postaw konformistycznych w środowisku sędziowskim? Znowu zwycięża kastowa solidarność?

Oczywiście doskonale wiem, że są ludzie, którzy nie są konformistami. I byli tacy w PRL – u, i są teraz. Tamci poszli w stanie wojennym do więzienia. Może potem żałowali, że zrobili taki wybór, może nie? Może nawet są dumni z dokonanych wyborów i z tego, jak im one ukształtowały późniejsze życie.
Nie miałem okazji z nikim takim porozmawiać o jego wyborach.
Czy takimi ludźmi są dzisiaj sędziowie, którzy przeciwstawiają się władzy?
To byłaby parodia naszej świętej historii.


poniedziałek, 16 grudnia 2019

CHURCHING - wędrówki po kościołach w poszukiwaniu Boga



Istnieją takie pojęcia, jak shoping czy clubing (spędzanie czasu w wielu sklepach czy w wielu klubach tego samego wieczora). Ktoś mi podpowiedział, że ostatnio istnieje też pojęcie churchingu.

Oznacza ono poszukiwanie kościoła, w którym sposób odprawiania nabożeństw, szczególnie mszy świętych, stosunek kapłanów do odprawianego sakramentu, ich stosunek do wiernych, atmosfera kościoła, przeżywanie misterium Przeistoczenia, odpowiada naszym potrzebom duchowym.

Takie zachowania wiernych są bardzo nie na rękę i źle widziane przez proboszczów, którzy tracą członków wspólnoty, nawet jak nie formalnie, to w rzeczywistości. Może chodzić tu w mniejszym stopniu o pieniądze, ale bardziej o przenoszenie niewygodnych idei i zasiewanie ich w umysłach parafian. Zresztą może i o wiele innych spraw, które nie są mi znane.
Bo z drugiej strony, tej ideologicznej, pachnie to trochę pentekostalizacją (czyli uzielonoświątkowieniem) Kościoła, a to nie jest akurat ten kierunek rozwoju duchowości Polaków, który nasza hierarchia popiera.

Tym niemniej problem istnieje.
Przy gwałtownym ubytku wiernych, uczestniczących w mszach świętych, przy spadku ilości dzieci i młodzieży chodzących do kościoła i uczęszczających na lekcje religii – czyli ogólnie rzecz ujmując, przy spadku pobożności społeczeństwa -  wciąż jest wielka grupa ludzi, która z Chrystusową wiarą identyfikuje się bardzo mocno, ale którym nie odpowiada współczesny, oficjalny model religijności, wywiedziony wprost z biurokratycznych ustaleń kurii diecezjalnych, konferencji Episkopatu, czy nawet z uczonych wywodów różnych watykańskich dykasterii.

Bo że jest źle, przyznają już właściwie wszystkie organa kościelne i przykościelne, jak np. mielecki Klub Inteligencji Katolickiej, który też podjął ten trudny temat w cyklu wykładów, pod wspólnym tytułem „Kościół w Polsce - kryzys czy nowa wiosna?.
No może z  wyjątkiem Rodziny Radia Maryja i współpracujących z nią ministrów naszego rządu, którzy zgodnie twierdzą, że jest fajnie.

Przewodniczący mieleckiego KIK, mój szanowny znajomy, pan doktor Andrzej Skowron, próbując znaleźć drogę wyjścia z tego duchowego impasu kościoła w Polsce, zaproponował tzw. Drogę św. Benedykta.

Ale zanim zacznę polemizować z  tezami pana doktora, wrócę na chwile do tytułowego churchingu, jako formy sposobu na szukanie innej, odpowiadającej mi religijności, jako sposobu na szukanie Boga.

Tak się dzieje, że będąc zdeterminowanym członkiem wspólnoty parafialnej Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu, od lat uczestniczę w mszach świętych w różnych świątyniach naszego kraju. A właściwie w trzech często, w innych sporadycznie. Te odwiedzane często to Kościół i Bazylika w Łagiewnikach, klasztor jasnogórski i kościół ojców Dominikanów na Służewie. Ostatnio zamieniłem klasztor jasnogórski na kościół akademicki w Częstochowie i to było prawdziwe olśnienie.
A teraz do sedna. Jak uzewnętrznia się religijność w każdym z nich? Który wywiera na mnie największe wrażenie? W którym, moim zdaniem, wierni sa najbliżej Boga? Co chciałbym przenieść do swojej parafii?

Po kolei. Moja parafia MBNP jest (dla mnie) przykładem parafii absolutnie i do bólu sformalizowanej liturgicznie. Wywiedzione jest to – tak sobie myślę, bo nie mam innych danych – zarówno z tradycji osobistej księdza proboszcza, który był urzędnikiem kurialnym, jak też z ogólno - diecezjalnego formatu, narzuconego parafiom przez naszego biskupa (o którym kiedyś pisałem, że jest, a jakoby go nie było) i naszą kurię, zastygłą w pamięci dawnej świetności diecezjalnej, braku problemów i przekonaną, że tak jak było, było dobrze i niczego zmieniać nie należy.

Z kolei oba kościoły łagiewnickie, Bazylika i kaplica klasztorna, do których jeździmy co jakiś czas z potrzeby serca, to miejsce wielu pielgrzymek i jako takie powinno ulec pełnej komercjalizacji, tak to jest widoczne gdzie indziej. Powinno, a moim zdaniem nie uległo. W tzw. normalne niedziele czy święta, kiedy ta ilość pielgrzymów nie poraża, czuć unoszącego się nad nim Ducha Świętego, który zapewne sprawia, że człowiek spotkanie z Bogiem, z Jezusem Miłosiernym, przeżywa głęboko i nie wytrącają go z tego działania księży, których jest wielu, nawet na jednej mszy, gdzie kazania czy homilie są i sensowne, i nie drażniące, i zmuszające do głębszych refleksji. Nie wiem, czy zdarzają się takie, jak niesłychanie infantylna homilia otwierająca rekolekcje w naszej parafii, głoszona przed księdza doktora dyrektora, ale ja nie słyszałem. 

Do Częstochowy jeździmy kilka razy w roku. Pierwszy raz nie piszę, na Jasną Górę, bo ostatnio odwiedziliśmy w niedzielę kościół akademicki. Częstochowa jest miejscem zamieszkania naszej Córki, więc nasza obecność na Jasnej Górze była dotychczas czymś naturalnym. Była, ale jakoś minęła. Klasztor Jasnogórski jest miejscem, gdzie wszystko można spotkać, poczynając od obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej, ale najtrudniej wyczuć tam obecność Ducha świętego. Tak jakby szybował gdzieś, ponad wieżą, wysoko, i swoją mocą nie docierał do tłumu pielgrzymów, bąkających się z przewodnikiem lub bez, który po wizycie w kaplicy cudownego obrazu nie bardzo wie, co z sobą zrobić. A ciąg mszy, przeszkadzających sobie nawzajem z obu kościołów, byle jakich kazań, nie zachęca do większej refleksji. Trzeba już mocnej wiary, żeby oderwać się od tego natłoku komercji i polityki, i dotknąć Boga, poczuć jego obecność.
Czy ktoś zastanawia się co dalej, gdy pielgrzymów coraz mniej, gdy państwowe pielgrzymki zakładów wodociągowych wymieniły wszystkie włazy do kanalizacji na piękne mosiężne, z wotami, gdy niedługo przestaną przyjeżdżać ministrowie, by wspólnie z biskupami sobie potańczyć?

Boga spotkaliśmy za to w kościele akademickim, gdzie odprawiano msze dla dzieci. Było jak w wielkim przedszkolu. A może jak na moment przed ewangelicznymi spotkaniem z Chrystusem, gdy mówił: Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. (…) I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił.  Dzieci łazimy, pełzały, płakały śmiały się, a młody ksiądz mówił z taką wiarą, że wyciskał łzy z oczu. A przecież ta msza niczym w rycie nie odbiegała od tej na jasnej Górze. Przecież miała miejsce w diecezji najbardziej konserwatywnego polskiego biskupa. W mieście rządzonym przez SLD, gdzie inne kościoły świeca pustkami.

No i wreszcie nasz „czwarty” kościół: Dominikanie na Służewie. Parafia mojego syna. Na każdej mszy świętej są takie tłumy ludzi, jakich zazdrościłaby najlepsza parafia tarnowska. Podobno w tej zeświecczonej Warszawie przyjeżdżają do tego kościoła z daleka. No i znowu msze dla dzieci, na które chodzimy z wnuczkami. Inaczej jak w Łodzi, ale też mrowie dzieci. Łażą po kościele, mruczą, płaczą, gremialnie przybywają na wezwanie kapłana i obsiadają wielkie stopnie ołtarza i słuchają, co ksiądz ma im do przekazania.
A każda msza ma taką atmosferę, że jak ktoś nawet mało wierzy, to chce tam wrócić. A przecież ta msza znowu formalnie niczym się nie różni od mieleckiej czy jasnogórskiej.
Więc co?
Więc dlaczego?
Więc jak?

Dlaczego w jednym kościele Bóg, Chrystus, jest prawie dotykalny, a już na pewno niesłychanie mocno odczuwalny, a w innych albo go prawie nie ma, albo bardzo trzeba się wsłuchać w siebie samego, zamykając na słowa homilii, na głos kapłana, by Go poczuć? By z Nim być?

Tak sobie myślę, że jak w świątyni Jerozolimskiej miejsce najświętsze odgradzała od wiernych Żydów zasłona, za którą mógł wchodzić kapłan jedynie, tak w polskim kościele bardzo często tę zasłonę tworzy rytualne skostnienie, jakby wypalenie księży, ale najbardziej  kościelna biurokracja, budująca przepisy, rytuały, zabijająca indywidualizm kapłanów, skutecznie odgradzające Boga od wiernych.

Ten ksiądz, który umie zerwać tę zasłonę, otrzymuje nagrodę i od Boga i od ludzi.
Ale jak rzadko się to dzieje. Coraz rzadziej.
Dlaczego?

I tu dochodzimy do wykładu mojego szanownego znajomego, Doktora Andrzeja Skowrona. Jestem ostatni, którzy będzie za obecny stan Kościoła winił tylko kapłanów, a właściwie biskupów. Ale w wykładzie Pana doktora właściwie o winie kleru się nie wspomina. Tylko że źle nauczają religii. Co skutkuje tym, że tylko 23 % ludzi w wieku 18 – 25 lat uważa się za wierzących.
Ja główną winą za brak wiary młodych ludzi nie obarczam wprost kapłanów nauczycieli, czy – często marnych – katechetów, ale rodziców, a wcześniej dziadków. Gdy starzy ludzie tracą wiarę, młodzi ludzie, po okresie młodzieńczego buntu, do niej już nie powrócą. Niezależnie od tego, jakie będą lekcje religii (a podobno są raczej nieciekawie marne).
A dlaczego starzy/starsi ludzie tracą wiarę? Czy tylko przyczyną jest zmieniający się świat, goniący za dobrami materialnymi i cielesnym użyciem? Także. Ale największa winę ponoszą właśnie biskupi i kształtowany prze nich nasz Kościół, jego kapłani.
Bo może być inaczej, co pokazałem powyżej. Bo wielu ludzi potrzebuje innego kościoła. I są kapłani, którzy go dają.

Jak przychodzę do naszego mieleckiego kościoła, to ciśnie mi się na myśl jedno słowo: geriatria. Ja też jestem cholernie stary, ale chyba myślę jak młody człowiek.
Ci starzy ludzie, babcie i dziadkowie, wymrą niedługo i szlak mnie trafia, że nie będzie miał kto ich zastąpić.
Co myślą o tym kapłani? Tego się nie dowiemy. Co zamierzają zrobić? Czekać na przyjście Chrystusa? Bo bramy piekielne Kościoła nie przemogą? I można czekać? Biernie? Niczego nie zmieniać, bo dawniej było dobrze?
A te talenty, które Bóg im zostawił, zakopali, zamiast je rozmnażać!

Pan Doktor Andrzej mówi, że niedługo Kościół będzie mały i niewiele znaczący. Ale bardziej ideowy. Czy na to czekają nasi kapłani?
Dalej Pan Doktor postuluje za jakim autorem książki, by postępować jak Benedykt w piątym wieku, by budować wspólnoty, by swoim przykładem zarażać innych, by utwierdzać wiarę w rodzinie, wspólnie się modlić etc.

Zapominamy, że św. Benedykt nie znał Internetu. I mógł nauczać jak nauczał. I mógł dawać przykład, który przez dziesięciolecia i stulecia rozprzestrzeniał się po świecie.
Naprawdę wierzy Pan, Panie Doktorze, że to jest metoda na dzisiaj?
Bo ja nie wierzę.
Ze światem trzeba walczyć metodami świata. To nic, że w Biblii nie pisze się i Internecie. Nie pisze się też o teorii względności i Wielkim Wybuchu. A te wszystkie pojęcia nasza religia musi oswoić i przyswoić. I można to uczynić, nie odchodząc ani na jotę od słów Chrystusa. Tyle że trzeba to chcieć robić i trzeba spróbować umieć.

Ale nie zrobi tego biurokracja kurialna, wytresowana w starym, nie zrobią to księża, nawet młodzi i otwarci, boi zostano „uziemieni” i zniszczeni, i odechce się im być innowacyjnymi.

Ja wiem, że to się dałoby zrobić, ale tak coraz mniej wierzę, że obecne struktury Kościoła to potrafią. Sam pracuję w korporacji i wiem, jaki skomplikowany jest proces decyzyjny. A Kościół jest wyjątkowo korporacyjną korporacją. Bez wnikanie w nią i krytykowania powiem, ze nie wierzę. Że w takiej formie cośkolwiek można w Kościele zreformować.

Żadne struktury benedyktyńskie nic nie pomogą, jak kościelno korporacyjna biurokracja, na czele z biskupami, nie ulegnie dalekiej metamorfozie.

Chyba tyle. Nie wiem, czy mnie nie wyklną z mojego kościoła, ale musiałem to napisać.



CHURCHING. W poszukiwaniu Boga


 obraz z http://chrzescijanstwo.blogspot.com
Istnieją takie pojęcia, jak shoping czy clubing (spędzanie czasu w wielu sklepach czy w wielu klubach tego samego wieczora). Ktoś mi podpowiedział, że ostatnio istnieje też pojęcie churchingu.

Oznacza ono poszukiwanie kościoła, w którym sposób odprawiania nabożeństw, szczególnie mszy świętych, stosunek kapłanów do odprawianego sakramentu, ich stosunek do wiernych, atmosfera kościoła, przeżywanie misterium Przeistoczenia, odpowiada naszym potrzebom duchowym.

Takie zachowania wiernych są bardzo nie na rękę i źle widziane przez proboszczów, którzy tracą członków wspólnoty, nawet jak nie formalnie, to w rzeczywistości. Może chodzić tu w mniejszym stopniu o pieniądze, ale bardziej o przenoszenie niewygodnych idei i zasiewanie ich w umysłach parafian. Zresztą może i o wiele innych spraw, które nie są mi znane.
Bo z drugiej strony, tej ideologicznej, pachnie to trochę pentekostalizacją (czyli uzielonoświątkowieniem) Kościoła, a to nie jest akurat ten kierunek rozwoju duchowości Polaków, który nasza hierarchia popiera.

Tym niemniej problem istnieje.
Przy gwałtownym ubytku wiernych, uczestniczących w mszach świętych, przy spadku ilości dzieci i młodzieży chodzących do kościoła i uczęszczających na lekcje religii – czyli ogólnie rzecz ujmując, przy spadku pobożności społeczeństwa -  wciąż jest wielka grupa ludzi, która z Chrystusową wiarą identyfikuje się bardzo mocno, ale którym nie odpowiada współczesny, oficjalny model religijności, wywiedziony wprost z biurokratycznych ustaleń kurii diecezjalnych, konferencji Episkopatu, czy nawet z uczonych wywodów różnych watykańskich dykasterii.

Bo że jest źle, przyznają już właściwie wszystkie organa kościelne i przykościelne, jak np. mielecki Klub Inteligencji Katolickiej, który też podjął ten trudny temat w cyklu wykładów, pod wspólnym tytułem „Kościół w Polsce - kryzys czy nowa wiosna?.
No może z  wyjątkiem Rodziny Radia Maryja i współpracujących z nią ministrów naszego rządu, którzy zgodnie twierdzą, że jest fajnie.

Przewodniczący mieleckiego KIK, mój szanowny znajomy, pan doktor Andrzej Skowron, próbując znaleźć drogę wyjścia z tego duchowego impasu kościoła w Polsce, zaproponował tzw. Drogę św. Benedykta.

Ale zanim zacznę polemizować z  tezami pana doktora, wrócę na chwile do tytułowego churchingu, jako formy sposobu na szukanie innej, odpowiadającej mi religijności, jako sposobu na szukanie Boga.

Tak się dzieje, że będąc zdeterminowanym członkiem wspólnoty parafialnej Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu, od lat uczestniczę w mszach świętych w różnych świątyniach naszego kraju. A właściwie w trzech często, w innych sporadycznie. Te odwiedzane często to Kościół i Bazylika w Łagiewnikach, klasztor jasnogórski i kościół ojców Dominikanów na Służewie. Ostatnio zamieniłem klasztor jasnogórski na kościół akademicki w Częstochowie i to było prawdziwe olśnienie.
A teraz do sedna. Jak uzewnętrznia się religijność w każdym z nich? Który wywiera na mnie największe wrażenie? W którym, moim zdaniem, wierni sa najbliżej Boga? Co chciałbym przenieść do swojej parafii?

Po kolei. Moja parafia MBNP jest (dla mnie) przykładem parafii absolutnie i do bólu sformalizowanej liturgicznie. Wywiedzione jest to – tak sobie myślę, bo nie mam innych danych – zarówno z tradycji osobistej księdza proboszcza, który był urzędnikiem kurialnym, jak też z ogólno - diecezjalnego formatu, narzuconego parafiom przez naszego biskupa (o którym kiedyś pisałem, że jest, a jakoby go nie było) i naszą kurię, zastygłą w pamięci dawnej świetności diecezjalnej, braku problemów i przekonaną, że tak jak było, było dobrze i niczego zmieniać nie należy.

Z kolei oba kościoły łagiewnickie, Bazylika i kaplica klasztorna, do których jeździmy co jakiś czas z potrzeby serca, to miejsce wielu pielgrzymek i jako takie powinno ulec pełnej komercjalizacji, tak to jest widoczne gdzie indziej. Powinno, a moim zdaniem nie uległo. W tzw. normalne niedziele czy święta, kiedy ta ilość pielgrzymów nie poraża, czuć unoszącego się nad nim Ducha Świętego, który zapewne sprawia, że człowiek spotkanie z Bogiem, z Jezusem Miłosiernym, przeżywa głęboko i nie wytrącają go z tego działania księży, których jest wielu, nawet na jednej mszy, gdzie kazania czy homilie są i sensowne, i nie drażniące, i zmuszające do głębszych refleksji. Nie wiem, czy zdarzają się takie, jak niesłychanie infantylna homilia otwierająca rekolekcje w naszej parafii, głoszona przed księdza doktora dyrektora, ale ja nie słyszałem. 

Do Częstochowy jeździmy kilka razy w roku. Pierwszy raz nie piszę, na Jasną Górę, bo ostatnio odwiedziliśmy w niedzielę kościół akademicki. Częstochowa jest miejscem zamieszkania naszej Córki, więc nasza obecność na Jasnej Górze była dotychczas czymś naturalnym. Była, ale jakoś minęła. Klasztor Jasnogórski jest miejscem, gdzie wszystko można spotkać, poczynając od obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej, ale najtrudniej wyczuć tam obecność Ducha świętego. Tak jakby szybował gdzieś, ponad wieżą, wysoko, i swoją mocą nie docierał do tłumu pielgrzymów, bąkających się z przewodnikiem lub bez, który po wizycie w kaplicy cudownego obrazu nie bardzo wie, co z sobą zrobić. A ciąg mszy, przeszkadzających sobie nawzajem z obu kościołów, byle jakich kazań, nie zachęca do większej refleksji. Trzeba już mocnej wiary, żeby oderwać się od tego natłoku komercji i polityki, i dotknąć Boga, poczuć jego obecność.
Czy ktoś zastanawia się co dalej, gdy pielgrzymów coraz mniej, gdy państwowe pielgrzymki zakładów wodociągowych wymieniły wszystkie włazy do kanalizacji na piękne mosiężne, z wotami, gdy niedługo przestaną przyjeżdżać ministrowie, by wspólnie z biskupami sobie potańczyć?

Boga spotkaliśmy za to w kościele akademickim, gdzie odprawiano msze dla dzieci. Było jak w wielkim przedszkolu. A może jak na moment przed ewangelicznymi spotkaniem z Chrystusem, gdy mówił: Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. (…) I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił.  Dzieci łazimy, pełzały, płakały śmiały się, a młody ksiądz mówił z taką wiarą, że wyciskał łzy z oczu. A przecież ta msza niczym w rycie nie odbiegała od tej na jasnej Górze. Przecież miała miejsce w diecezji najbardziej konserwatywnego polskiego biskupa. W mieście rządzonym przez SLD, gdzie inne kościoły świeca pustkami.

No i wreszcie nasz „czwarty” kościół: Dominikanie na Służewie. Parafia mojego syna. Na każdej mszy świętej są takie tłumy ludzi, jakich zazdrościłaby najlepsza parafia tarnowska. Podobno w tej zeświecczonej Warszawie przyjeżdżają do tego kościoła z daleka. No i znowu msze dla dzieci, na które chodzimy z wnuczkami. Inaczej jak w Łodzi, ale też mrowie dzieci. Łażą po kościele, mruczą, płaczą, gremialnie przybywają na wezwanie kapłana i obsiadają wielkie stopnie ołtarza i słuchają, co ksiądz ma im do przekazania.
A każda msza ma taką atmosferę, że jak ktoś nawet mało wierzy, to chce tam wrócić. A przecież ta msza znowu formalnie niczym się nie różni od mieleckiej czy jasnogórskiej.
Więc co?
Więc dlaczego?
Więc jak?

Dlaczego w jednym kościele Bóg, Chrystus, jest prawie dotykalny, a już na pewno niesłychanie mocno odczuwalny, a w innych albo go prawie nie ma, albo bardzo trzeba się wsłuchać w siebie samego, zamykając na słowa homilii, na głos kapłana, by Go poczuć? By z Nim być?

Tak sobie myślę, że jak w świątyni Jerozolimskiej miejsce najświętsze odgradzała od wiernych Żydów zasłona, za którą mógł wchodzić kapłan jedynie, tak w polskim kościele bardzo często tę zasłonę tworzy rytualne skostnienie, jakby wypalenie księży, ale najbardziej  kościelna biurokracja, budująca przepisy, rytuały, zabijająca indywidualizm kapłanów, skutecznie odgradzające Boga od wiernych.

Ten ksiądz, który umie zerwać tę zasłonę, otrzymuje nagrodę i od Boga i od ludzi.
Ale jak rzadko się to dzieje. Coraz rzadziej.
Dlaczego?

I tu dochodzimy do wykładu mojego szanownego znajomego, Doktora Andrzeja Skowrona. Jestem ostatni, którzy będzie za obecny stan Kościoła winił tylko kapłanów, a właściwie biskupów. Ale w wykładzie Pana doktora właściwie o winie kleru się nie wspomina. Tylko że źle nauczają religii. Co skutkuje tym, że tylko 23 % ludzi w wieku 18 – 25 lat uważa się za wierzących.
Ja główną winą za brak wiary młodych ludzi nie obarczam wprost kapłanów nauczycieli, czy – często marnych – katechetów, ale rodziców, a wcześniej dziadków. Gdy starzy ludzie tracą wiarę, młodzi ludzie, po okresie młodzieńczego buntu, do niej już nie powrócą. Niezależnie od tego, jakie będą lekcje religii (a podobno są raczej nieciekawie marne).
A dlaczego starzy/starsi ludzie tracą wiarę? Czy tylko przyczyną jest zmieniający się świat, goniący za dobrami materialnymi i cielesnym użyciem? Także. Ale największa winę ponoszą właśnie biskupi i kształtowany prze nich nasz Kościół, jego kapłani.
Bo może być inaczej, co pokazałem powyżej. Bo wielu ludzi potrzebuje innego kościoła. I są kapłani, którzy go dają.

Jak przychodzę do naszego mieleckiego kościoła, to ciśnie mi się na myśl jedno słowo: geriatria. Ja też jestem cholernie stary, ale chyba myślę jak młody człowiek.
Ci starzy ludzie, babcie i dziadkowie, wymrą niedługo i szlak mnie trafia, że nie będzie miał kto ich zastąpić.
Co myślą o tym kapłani? Tego się nie dowiemy. Co zamierzają zrobić? Czekać na przyjście Chrystusa? Bo bramy piekielne Kościoła nie przemogą? I można czekać? Biernie? Niczego nie zmieniać, bo dawniej było dobrze?
A te talenty, które Bóg im zostawił, zakopali, zamiast je rozmnażać!

Pan Doktor Andrzej mówi, że niedługo Kościół będzie mały i niewiele znaczący. Ale bardziej ideowy. Czy na to czekają nasi kapłani?
Dalej Pan Doktor postuluje za jakim autorem książki, by postępować jak Benedykt w piątym wieku, by budować wspólnoty, by swoim przykładem zarażać innych, by utwierdzać wiarę w rodzinie, wspólnie się modlić etc.

Zapominamy, że św. Benedykt nie znał Internetu. I mógł nauczać jak nauczał. I mógł dawać przykład, który przez dziesięciolecia i stulecia rozprzestrzeniał się po świecie.
Naprawdę wierzy Pan, Panie Doktorze, że to jest metoda na dzisiaj?
Bo ja nie wierzę.
Ze światem trzeba walczyć metodami świata. To nic, że w Biblii nie pisze się i Internecie. Nie pisze się też o teorii względności i Wielkim Wybuchu. A te wszystkie pojęcia nasza religia musi oswoić i przyswoić. I można to uczynić, nie odchodząc ani na jotę od słów Chrystusa. Tyle że trzeba to chcieć robić i trzeba spróbować umieć.

Ale nie zrobi tego biurokracja kurialna, wytresowana w starym, nie zrobią to księża, nawet młodzi i otwarci, boi zostano „uziemieni” i zniszczeni, i odechce się im być innowacyjnymi.

Ja wiem, że to się dałoby zrobić, ale tak coraz mniej wierzę, że obecne struktury Kościoła to potrafią. Sam pracuję w korporacji i wiem, jaki skomplikowany jest proces decyzyjny. A Kościół jest wyjątkowo korporacyjną korporacją. Bez wnikanie w nią i krytykowania powiem, ze nie wierzę. Że w takiej formie cośkolwiek można w Kościele zreformować.

Żadne struktury benedyktyńskie nic nie pomogą, jak kościelno korporacyjna biurokracja, na czele z biskupami, nie ulegnie dalekiej metamorfozie.

Chyba tyle. Nie wiem, czy mnie nie wyklną z mojego kościoła, ale musiałem to napisać.



Czy Pan Prezydent Swół, (obecnie jeszcze) prezes „od śmieci”, zezwoli na budowę spalarni śmieci w Mielcu?

  Zdjęcie ze strony Euro Eko Sp. z o.o. Niekończąca się opowieść o nieszkodliwym spalaniu zwożonych z „połowy Polski” śmieci w środku Mie...