Istnieją takie pojęcia, jak shoping czy clubing (spędzanie czasu w wielu sklepach czy w wielu klubach tego samego wieczora). Ktoś mi podpowiedział, że ostatnio istnieje też pojęcie churchingu.
Oznacza
ono poszukiwanie kościoła, w którym sposób odprawiania nabożeństw, szczególnie
mszy świętych, stosunek kapłanów do odprawianego sakramentu, ich stosunek do
wiernych, atmosfera kościoła, przeżywanie misterium Przeistoczenia, odpowiada
naszym potrzebom duchowym.
Takie
zachowania wiernych są bardzo nie na rękę i źle widziane przez proboszczów,
którzy tracą członków wspólnoty, nawet jak nie formalnie, to w rzeczywistości.
Może chodzić tu w mniejszym stopniu o pieniądze, ale bardziej o przenoszenie
niewygodnych idei i zasiewanie ich w umysłach parafian. Zresztą może i o wiele
innych spraw, które nie są mi znane.
Bo
z drugiej strony, tej ideologicznej, pachnie to trochę pentekostalizacją (czyli
uzielonoświątkowieniem) Kościoła, a to nie jest akurat ten kierunek rozwoju
duchowości Polaków, który nasza hierarchia popiera.
Tym
niemniej problem istnieje.
Przy
gwałtownym ubytku wiernych, uczestniczących w mszach świętych, przy spadku
ilości dzieci i młodzieży chodzących do kościoła i uczęszczających na lekcje religii
– czyli ogólnie rzecz ujmując, przy spadku pobożności społeczeństwa - wciąż jest wielka grupa ludzi, która z
Chrystusową wiarą identyfikuje się bardzo mocno, ale którym nie odpowiada
współczesny, oficjalny model religijności, wywiedziony wprost z biurokratycznych
ustaleń kurii diecezjalnych, konferencji Episkopatu, czy nawet z uczonych
wywodów różnych watykańskich dykasterii.
Bo
że jest źle, przyznają już właściwie wszystkie organa kościelne i
przykościelne, jak np. mielecki Klub Inteligencji Katolickiej, który też podjął
ten trudny temat w cyklu wykładów, pod wspólnym tytułem „Kościół w Polsce -
kryzys czy nowa wiosna?.
No
może z wyjątkiem Rodziny Radia Maryja i
współpracujących z nią ministrów naszego rządu, którzy zgodnie twierdzą, że
jest fajnie.
Przewodniczący
mieleckiego KIK, mój szanowny znajomy, pan doktor Andrzej Skowron, próbując
znaleźć drogę wyjścia z tego duchowego impasu kościoła w Polsce, zaproponował
tzw. Drogę św. Benedykta.
Ale
zanim zacznę polemizować z tezami pana
doktora, wrócę na chwile do tytułowego churchingu, jako formy sposobu na
szukanie innej, odpowiadającej mi religijności, jako sposobu na szukanie Boga.
Tak
się dzieje, że będąc zdeterminowanym członkiem wspólnoty parafialnej Matki
Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu, od lat uczestniczę w mszach świętych w
różnych świątyniach naszego kraju. A właściwie w trzech często, w innych
sporadycznie. Te odwiedzane często to Kościół i Bazylika w Łagiewnikach,
klasztor jasnogórski i kościół ojców Dominikanów na Służewie. Ostatnio
zamieniłem klasztor jasnogórski na kościół akademicki w Częstochowie i to było
prawdziwe olśnienie.
A
teraz do sedna. Jak uzewnętrznia się religijność w każdym z nich? Który wywiera
na mnie największe wrażenie? W którym, moim zdaniem, wierni sa najbliżej Boga?
Co chciałbym przenieść do swojej parafii?
Po
kolei. Moja parafia MBNP jest (dla mnie) przykładem parafii absolutnie i do
bólu sformalizowanej liturgicznie. Wywiedzione jest to –
tak sobie myślę, bo nie mam innych danych – zarówno z tradycji osobistej
księdza proboszcza, który był urzędnikiem kurialnym, jak też z ogólno -
diecezjalnego formatu, narzuconego parafiom przez naszego biskupa (o którym
kiedyś pisałem, że jest, a jakoby go nie było) i naszą kurię, zastygłą w
pamięci dawnej świetności diecezjalnej, braku problemów i przekonaną, że tak
jak było, było dobrze i niczego zmieniać nie należy.
Z
kolei oba kościoły łagiewnickie, Bazylika i kaplica klasztorna, do których
jeździmy co jakiś czas z potrzeby serca, to miejsce wielu pielgrzymek i jako
takie powinno ulec pełnej komercjalizacji, tak to jest widoczne gdzie indziej.
Powinno, a moim zdaniem nie uległo. W tzw. normalne niedziele czy święta, kiedy
ta ilość pielgrzymów nie poraża, czuć unoszącego się nad nim Ducha Świętego,
który zapewne sprawia, że człowiek spotkanie z Bogiem, z Jezusem Miłosiernym,
przeżywa głęboko i nie wytrącają go z tego działania księży, których jest
wielu, nawet na jednej mszy, gdzie kazania czy homilie są i sensowne, i nie
drażniące, i zmuszające do głębszych refleksji. Nie wiem, czy zdarzają się
takie, jak niesłychanie infantylna homilia otwierająca rekolekcje w naszej
parafii, głoszona przed księdza doktora dyrektora, ale ja nie słyszałem.
Do
Częstochowy jeździmy kilka razy w roku. Pierwszy raz nie piszę, na Jasną Górę,
bo ostatnio odwiedziliśmy w niedzielę kościół akademicki. Częstochowa jest
miejscem zamieszkania naszej Córki, więc nasza obecność na Jasnej Górze była
dotychczas czymś naturalnym. Była, ale jakoś minęła. Klasztor Jasnogórski jest
miejscem, gdzie wszystko można spotkać, poczynając od obrazu Matki Bożej
Jasnogórskiej, ale najtrudniej wyczuć tam obecność Ducha świętego. Tak jakby
szybował gdzieś, ponad wieżą, wysoko, i swoją mocą nie docierał do tłumu
pielgrzymów, bąkających się z przewodnikiem lub bez, który po wizycie w kaplicy
cudownego obrazu nie bardzo wie, co z sobą zrobić. A ciąg mszy,
przeszkadzających sobie nawzajem z obu kościołów, byle jakich kazań, nie
zachęca do większej refleksji. Trzeba już mocnej wiary, żeby oderwać się od
tego natłoku komercji i polityki, i dotknąć Boga, poczuć jego obecność.
Czy
ktoś zastanawia się co dalej, gdy pielgrzymów coraz mniej, gdy państwowe
pielgrzymki zakładów wodociągowych wymieniły wszystkie włazy do kanalizacji na
piękne mosiężne, z wotami, gdy niedługo przestaną przyjeżdżać ministrowie, by
wspólnie z biskupami sobie potańczyć?
Boga
spotkaliśmy za to w kościele akademickim, gdzie odprawiano msze dla dzieci.
Było jak w wielkim przedszkolu. A może jak na moment przed ewangelicznymi spotkaniem
z Chrystusem, gdy mówił: Pozwólcie
dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy
królestwo Boże. (…) I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i
błogosławił. Dzieci łazimy, pełzały,
płakały śmiały się, a młody ksiądz mówił z taką wiarą, że wyciskał łzy z oczu.
A przecież ta msza niczym w rycie nie odbiegała od tej na jasnej Górze.
Przecież miała miejsce w diecezji najbardziej konserwatywnego polskiego
biskupa. W mieście rządzonym przez SLD, gdzie inne kościoły świeca pustkami.
No
i wreszcie nasz „czwarty” kościół: Dominikanie na Służewie. Parafia mojego
syna. Na każdej mszy świętej są takie tłumy ludzi, jakich zazdrościłaby najlepsza
parafia tarnowska. Podobno w tej zeświecczonej Warszawie przyjeżdżają do tego
kościoła z daleka. No i znowu msze dla dzieci, na które chodzimy z wnuczkami.
Inaczej jak w Łodzi, ale też mrowie dzieci. Łażą po kościele, mruczą, płaczą,
gremialnie przybywają na wezwanie kapłana i obsiadają wielkie stopnie ołtarza i
słuchają, co ksiądz ma im do przekazania.
A
każda msza ma taką atmosferę, że jak ktoś nawet mało wierzy, to chce tam
wrócić. A przecież ta msza znowu formalnie niczym się nie różni od mieleckiej
czy jasnogórskiej.
Więc
co?
Więc
dlaczego?
Więc
jak?
Dlaczego
w jednym kościele Bóg, Chrystus, jest prawie dotykalny, a już na pewno niesłychanie
mocno odczuwalny, a w innych albo go prawie nie ma, albo bardzo trzeba się
wsłuchać w siebie samego, zamykając na słowa homilii, na głos kapłana, by Go
poczuć? By z Nim być?
Tak
sobie myślę, że jak w świątyni Jerozolimskiej miejsce najświętsze odgradzała od
wiernych Żydów zasłona, za którą mógł wchodzić kapłan jedynie, tak w polskim
kościele bardzo często tę zasłonę tworzy rytualne skostnienie, jakby wypalenie
księży, ale najbardziej kościelna biurokracja,
budująca przepisy, rytuały, zabijająca indywidualizm kapłanów, skutecznie
odgradzające Boga od wiernych.
Ten
ksiądz, który umie zerwać tę zasłonę, otrzymuje nagrodę i od Boga i od ludzi.
Ale
jak rzadko się to dzieje. Coraz rzadziej.
Dlaczego?
I
tu dochodzimy do wykładu mojego szanownego znajomego, Doktora Andrzeja Skowrona.
Jestem ostatni, którzy będzie za obecny stan Kościoła winił tylko kapłanów, a
właściwie biskupów. Ale w wykładzie Pana doktora właściwie o winie kleru się
nie wspomina. Tylko że źle nauczają religii. Co skutkuje tym, że tylko 23 %
ludzi w wieku 18 – 25 lat uważa się za wierzących.
Ja
główną winą za brak wiary młodych ludzi nie obarczam wprost kapłanów
nauczycieli, czy – często marnych – katechetów, ale rodziców, a wcześniej
dziadków. Gdy starzy ludzie tracą wiarę, młodzi ludzie, po okresie
młodzieńczego buntu, do niej już nie powrócą. Niezależnie od tego, jakie będą lekcje
religii (a podobno są raczej nieciekawie marne).
A
dlaczego starzy/starsi ludzie tracą wiarę? Czy tylko przyczyną jest zmieniający
się świat, goniący za dobrami materialnymi i cielesnym użyciem? Także. Ale
największa winę ponoszą właśnie biskupi i kształtowany prze nich nasz Kościół,
jego kapłani.
Bo
może być inaczej, co pokazałem powyżej. Bo wielu ludzi potrzebuje innego kościoła.
I są kapłani, którzy go dają.
Jak
przychodzę do naszego mieleckiego kościoła, to ciśnie mi się na myśl jedno
słowo: geriatria. Ja też jestem cholernie stary, ale chyba myślę jak młody człowiek.
Ci
starzy ludzie, babcie i dziadkowie, wymrą niedługo i szlak mnie trafia, że nie
będzie miał kto ich zastąpić.
Co
myślą o tym kapłani? Tego się nie dowiemy. Co zamierzają zrobić? Czekać na
przyjście Chrystusa? Bo bramy piekielne Kościoła nie przemogą? I można czekać?
Biernie? Niczego nie zmieniać, bo dawniej było dobrze?
A
te talenty, które Bóg im zostawił, zakopali, zamiast je rozmnażać!
Pan
Doktor Andrzej mówi, że niedługo Kościół będzie mały i niewiele znaczący. Ale bardziej
ideowy. Czy na to czekają nasi kapłani?
Dalej
Pan Doktor postuluje za jakim autorem książki, by postępować jak Benedykt w
piątym wieku, by budować wspólnoty, by swoim przykładem zarażać innych, by
utwierdzać wiarę w rodzinie, wspólnie się modlić etc.
Zapominamy,
że św. Benedykt nie znał Internetu. I mógł nauczać jak nauczał. I mógł dawać
przykład, który przez dziesięciolecia i stulecia rozprzestrzeniał się po
świecie.
Naprawdę
wierzy Pan, Panie Doktorze, że to jest metoda na dzisiaj?
Bo
ja nie wierzę.
Ze
światem trzeba walczyć metodami świata. To nic, że w Biblii nie pisze się i
Internecie. Nie pisze się też o teorii względności i Wielkim Wybuchu. A te
wszystkie pojęcia nasza religia musi oswoić i przyswoić. I można to uczynić,
nie odchodząc ani na jotę od słów Chrystusa. Tyle że trzeba to chcieć robić i trzeba
spróbować umieć.
Ale
nie zrobi tego biurokracja kurialna, wytresowana w starym, nie zrobią to
księża, nawet młodzi i otwarci, boi zostano „uziemieni” i zniszczeni, i odechce
się im być innowacyjnymi.
Ja
wiem, że to się dałoby zrobić, ale tak coraz mniej wierzę, że obecne struktury
Kościoła to potrafią. Sam pracuję w korporacji i wiem, jaki skomplikowany jest
proces decyzyjny. A Kościół jest wyjątkowo korporacyjną korporacją. Bez wnikanie
w nią i krytykowania powiem, ze nie wierzę. Że w takiej formie cośkolwiek można
w Kościele zreformować.
Żadne
struktury benedyktyńskie nic nie pomogą, jak kościelno korporacyjna biurokracja,
na czele z biskupami, nie ulegnie dalekiej metamorfozie.
Chyba
tyle. Nie wiem, czy mnie nie wyklną z mojego kościoła, ale musiałem to napisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz