czwartek, 27 lutego 2020

Samookłamywanie- czyli o mieleckiej Kooperatywie Spozywczej

  
  Zamiast zdjęcia młodych, sytych ludzi z Kooperatywy spożywczej, autorstwa pani Kongi Bielec, która nie pozwoliła mi go używać, taki miły, jedzący grubasek komputerowy. A w tekście stosowna korekta.


Czytam już drugi felieton/informację, zamieszczone na hej.mielec przez panią Darię Rogowską, propagatorkę diety roślinnej i zdrowego odżywania. Przy tym także fizjoterapeutkę, dietetyka, psychodietetyka.

W drugiej informacji zachwala kooperatywę, czyli„wspólnotę ludzi, którzy chcą kupować jakościowe produkty bez pośredników, prosto od rolnika, najlepiej lokalnego i angażować się w robienie zakupów z innymi. Drugim ogniwem kooperatywy są rolnicy, którzy troszczą się o jakość swoich upraw, ale też o środowisko”.

No i super. Zapyta ktoś, a po co się czepiać? Po co udowadniać, że jabłka nie urodzą się kwadratowe, tylko okrągłe? Wszyscy to wiemy. Wszyscy?

Pisze dalej Pani Daria: Zależy nam na rolnikach, którzy dbają o swoją ziemię, w której jest życie. Szukamy rolników, którzy nie stosują nawozów sztucznych, dbają o bioróżnorodność swoich upraw.

A jakie niby nawozy mają stosować rolnicy, którzy dbają o bioróżnorodność i jeszcze chcą się z tej produkcji utrzymać? I posłać swoje dzieci na studia? I wybudować dom? To, co zrobi pod siebie ich krowa, koń i trochę kur? Bo jak zajmują się warzywami, to raczej wielkiej ilości tzw. obornika nie będą posiadali.

Takich bioróżnorodnych małych rolników jest w Mielcu na pęczki, ale ze swoich działek pracowniczych raczej nic do kooperatywy nie sprzedadzą. A jakby już, jakby wyliczyli sobie realną cenę swojej pietruszki, to nie kosztowała by 20 zł, jak było na wiosnę, co wszystkich zaszokowało, ale może 40 złotych. Zresztą kto z nich wyhoduje pietruszkę wiosną?

Minęły już czasy, kiedy obiektem pożądania były idealnie okrągłe jabłka z supermarketu, teraz świadomi konsumenci chcą naturalnych produktów -pisze Pani Daria. Ja mam u siebie na działce 7 jabłoni. I mam naturalne produkty. To znaczy nie pryskam drzew. Jak jest dobrze, to spadnie połowa jabłek, które będą robaczywe, jak gorzej, to więcej. Z tych co zostaną, można dla siebie zrobić sok, ale nikt o zdrowych zmysłach nie zasadzi dzisiaj wielkiego sadu po to, by go najpierw zjadły szkodniki, a potem ktoś od niego kupił łaskawie trochę pokrytych plamami jabłek, dając za nie grosze i grymasząc.

Spółdzielnie spożywcze prężnie rozwijały się już w przedwojennej Polsce jako odpowiedź na potrzeby mniej zamożnej części społeczeństwa. Tak. A teraz będą dla tej zamożnej części społeczeństwa, która może, jak coś takiego znajdzie, zapłacić trzy razy więcej za zielone niepryskane. Na pewno nie pryskane?

Wszyscy chcemy zdrowo jeść. Ja także.

Pisze Pani Daria: Docelowo chcielibyśmy kupować żywność bez chemii. Rolnicy nie tylko pryskają, ale też nawożą sztucznie, stosują odchwaszczanie chemiczne.

Jest Pani młoda i piękna. I nie pamięta Pani (na szczęście) tych czasów, gdy ja i moi rówieśnicy, jedliśmy żywność (prawie) bez chemii. I zachowaliśmy się prawie tak, jak Pani propaguje – prawie nie jedliśmy mięsa. Główną cześć naszej diety stanowiły ziemniaki, pieczywo, trochę nabiału.
A nie jedliśmy mięsa – to znaczy jedliśmy raz, dwa razy w tygodniu, w niedzielę, czasami w sobotę – dlatego, że go nie było, bo rolnicy hodowali zwierzęta ekologicznie. I że było drogie. A kura przywożona ze wsi i trzymana w wannie na świąteczny obiad w kolejną niedzielę, stała się symbolem tamtych czasów. A i tak mieliśmy lepiej, niż dzieci II Rzeczypospolitej, gdzie był zwyczajny głód ekologiczny.

Gdy tak patrzę na Wasze zdjęcie, Was sytych młodych ludzi, chcących nie jeść w Kooperatywie mięsa i porównuję Was to zdjęcie ze zdjęciami z tamtych lat, których można wiele znaleźć na stronie „Jeśli jesteś z Mielca, to …” to widzę na tych starych zdjęciach samych szczupłych młodzieńców, szczupłe kobiety, a wśród dzieci żadnych utytych. A – nie obrażając Was – popatrzcie na siebie! A my naprawdę się nie odchudzaliśmy. Przeciwnie! Chcieliśmy zjeść jak najwięcej.
Może prze tę Kooperatywę tylko chcecie być szczuplejsi. Gratuluję wam postanowienia. Może chcecie być zdrowsi bez chemii? Też wam dobrze życzę.
A może zamiast ograniczać mięso, wyrzućcie do śmieci cukier?
Zamiast wyszukiwać do jedzenia nierealne w większej skali produkty, wsiądziecie na rowery i przejedziecie raz w tygodniu 50 km, może pójdziecie na siłownię, ze dwa razy w tygodniu lub miesiącu, może wreszcie potrenujecie w lasach, a potem pójdziecie na Ekstremalną Drogę Krzyżową? 
I nie będziecie szukać wymyślnych, ekologicznie hodowanych,  potraw do codziennego zjedzenia.

Ale może jednak was dodatkowo uświadomię, że gdy latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy polskie dzieci jadły mięso raz w tygodniu, hinduskie dzieci umierały z głodu. Tak, umierały masowo.

A kiedy przestały umierać? Ano wtedy, jak zaczęła się tzw. „zielona rewolucja” czyli właśnie przemysłowa i schemizowana produkcja wszelakiej żywności.
Od tego czasu przybyło pewnie pięć miliardów ludzi. I w zasadzie nie umierają z głodu. Można powiedzieć, że raczej się przejadają. Szczególnie węglowodanami.

Tylko tacy jak Wy, pięknoduchy, próbują zawracać Wisłę kijem i domagają się, by znowu małe dzieci umierały z niedożywienia. Że to nieprawda?
Wiem, że tego nie chcecie. Ale spełnienie waszych marzeń tym by się skończyło.

Wbijcie sobie to do głowy: inaczej już nie będzie. Ludzie wciąż będą chcieli zaspokajać głód – to najpierw- a potem zjeść dobrze – to w kolejnym kroku. I najpewniej będą chcieli jeść mięso. Bo tak jest skonstruowany człowiek.
Chociaż rzeczywiście powinien jeść więcej warzyw. Dużo więcej. A żeby tak było, to muszą to być warzywa z hiszpańskich folii, schemizowane.

A żeby zmienić człowieka, przekonstruować, to trzeba mu zmienić geny. Chińczycy, wbrew protestom świata, zaczęli to robić.
Czy coronavirus jest jakimś odpadkiem z  tych eksperymentów? Nie wiem. Ale wszystko możliwe.


 A to już nasze zdjęcie z technikum, gdy jedliśmy trochę lepiej, choć nie tak jak dzisiaj. I nikt się nie odchudzał

wtorek, 25 lutego 2020

Zatańczmy w intencji mieleckiego szpitala



Panie tańczą w Senacie - za portalem wPolityce

Wyczytałem większość chyba informacji związanych z obradami radnych powiatowych, którzy radzili jak „naprawić” „nasz” powiatowy Szpital.

Szpital mielecki i jego naprawianie to „niekończąca się opowieść”. Opowiadana na przemian to przez lewicę, to ludowców, to Platformę, to PiS, to znowu lewicę. Wspominał o tym dwudziestoletnim opowiadaniu  także pana radny wojewódzki Tarapata.
Fajny szpital, w którym zawsze były problemy. Mam wrażenie, że stały się większe, gdy cztery lata temu utworzono sieć szpitali, a mielecki szpital awansował na „Specjalistę”.

W Polsce służba zdrowia została sprywatyzowana w znakomitej większości. Jakoś to się jednak nie przebija do świadomości ogółu. No i nadal tego faktu nie chcą publicznie zaakceptować decydenci, strasząc ludzi strasznymi konsekwencjami, jakie mogą nastąpić, gdy resztę się sprywatyzuje.

Na dodatek wszyscy udają, że nie widzą, że ta prywatna służba zdrowia działa zasadniczo lepiej, niż to co zostało samorządowe czy państwowe.

To co jest prywatne, w większości powstało na koszt prywatnych podmiotów gospodarczych, czy to lekarzy rodzinnych, czy dentystów, czy specjalistów różnego rodzaju, czy wreszcie na koszt dużych firm czy funduszy prywatnych. I choć duża część z tych sprywatyzowanych, może większość, nadal zasilana jest przez NFZ i świadczy usługi bezpłatne, to działa o wiele lepiej i efektywniej niż ta część niesprywatyzowana.

Jestem przekonany, że tak by też było ze szpitalami po ich sprywatyzowaniu i mądrej reformie całego systemu finansowania. Nadal by świadczyły bezpłatne usługi ubezpieczonym, przy okazji świadcząc usługi płatne, czego nie mogą czynić szpitale państwowo samorządowe.

I pojawia się tu parę problemów, które paraliżują rządzących i samorządowców, za samo - choćby w ukryciu -  myślenie o prywatyzacji. Jedna sprawa to opór personelu szpitalnego, który boi się, że „prywatny” wprowadzi większą dyscyplinę, zwolni leserów, da zarobić lepiej lepszym (a wszyscy mamy takie same żołądki), każe się szkolić i być uprzejmym. A na dodatek nie będzie się wahał, gdy przyjdzie konieczność redukcji. A i związki nie będą mogły odwołać takiego „prywatnego” dyrektora, jak to się dzieje obecnie.
Druga sprawa to opór pacjentów, którzy uważają, że łatwiej im będzie się leczyć w państwowym niż w prywatnym. Bo w państwowym to może ma się znajomości, może się da łapówkę, może naciśnie się politycznie, a u prywaciarza może tego nie być. No i wszyscy się boją, że pierwszeństwo będą mieli ci z kasą.

A problem nie leży w tym, ile kto ma pieniędzy. Bo ci z pieniędzmi i tak pójdą do najlepszego prywatnego szpitala.
Nikt nie usiłuje pamiętać, jak wiele kobiet jedzie rodzić do prywatnej ProFamilii, jak wielu połamanych leczy się w Świętej Rodzinie. Na NFZ.
Problem leży – i o tym wszyscy doskonale wiedzą – w niedofinansowaniu zdrowia. Zbyt mało w budżecie na zdrowie się przeznacza, zbyt wiele rozdaje bez sensu. Zbyt niskie są składki na zdrowie, zbyt wielu na to zdrowie nie płaci, a z bezpłatnego leczenia korzysta.


Ale jak dofinansowanie będzie większe, to też nie musi być lepiej. Bo się tylko więcej pieniędzy zużyje. Jak się nie zmieni obecnego system finansowania. Bo nadzieja może być tylko w tym, że ze wzrostem składek, zmieni się system wydawania pieniędzy. Że zmieni się system zarówno płacenia szpitalom, jak też płacenia lekarzom rodzinnym. Żeby płacić w pierwszym przypadku za efektywne leczenie (choć nie wiem, jak to zrobić) a w drugim przypadku, żeby lekarz rodzinny tylko cześć pieniędzy miał za gotowość, a resztę za to, że przyjmuje więcej pacjentów, i że ich leczy, a nie odsyła na SOR na badania czy do specjalisty, na którego się czeka miesiącami.
W obecnym uzwiązkowionym, upolitycznionym, rozdyskutowanym szpitalu przejedzą każdą ilość pieniędzy i wykończą każdego dyrektora. W końcu ludziom się należy.

Plan naprawczy szpitala – to fajnie brzmi, jakby się miało naprawiać samochód – jaki by nie był, i tak niczego nie zmieni. A czy w przyszłym roku będzie 2 miliony długu, czy nadal 10 albo 15, to tak naprawdę nie zależy od dyrektora i jego wizji naprawczej.

Na portalu „Rynek zdrowia” wyczytałem artykuł, którego konkluzją było stwierdzenie, że podjęcie się kierowania państwowym czy samorządowym szpitalem przypomina dzisiaj świadome wchodzenie na pole minowe. Kwestią czasu jest jedynie, kiedy się wlezie na minę, która urwie nogi lub głowę.

Nasz pan dyrektor Więcław wszedł zaraz na początku. Tę minę podłożył mu PiS. Potem usiłowały to zrobić związki zawodowe. Jeśli dwie pierwsze jakoś przeżył, to niewątpliwie niedługo wlezie na kolejną.
Pewnie lubi wyzwania i dreszcz emocji. A poza tym jest niepolitycznym emerytem. Po nim przyjdzie już bardziej polityczny i nie emeryt i ten dopiero będzie trząsł tyłkiem przed każdym ryzykownym ruchem na tym szpitalnym polu minowym.

Może to do pewnego stopnia przypominać taniec, jaki nasze mieleckie panie wykonały w obronie prześladowanych kobiet. „Nazywam się miliard”.

Proponuję więc teraz, by obniżając stawkę do 10 milionów, tyle ile wynosi dług szpitala, wykonały piękny taniec na podjeździe do szpitala. „Nazywam się 10 milionów”. Widownię będą miały wiele większą, niż gdy obserwowało ich kilku lokalnych dziennikarzy.
A i może co wytańczą?

No chyba że podbiją stawkę, nazwą się „Dwa miliardy” i wytańczą pieniądze na chorych na raka i na co tam jeszcze. Może i na szpital co kapnie.

A koronawirus? Kto dla niego groźniejszy? Państwowy czy prywatny? Myślę, że bez znaczenia. W razie czego powoła się „w kamasze” wszystkich jak leci.

Czy Pan Prezydent Swół, (obecnie jeszcze) prezes „od śmieci”, zezwoli na budowę spalarni śmieci w Mielcu?

  Zdjęcie ze strony Euro Eko Sp. z o.o. Niekończąca się opowieść o nieszkodliwym spalaniu zwożonych z „połowy Polski” śmieci w środku Mie...