czwartek, 22 września 2022

Felietony dla McLudzi



 Obraz za: France3Regions - Franceinfo


Noblista Hermann Hesse w słynnej „Grze szklanych paciorków: próba opisu życia magistra ludi Józefa Knechta wraz z jego spuścizną pisarską”, nazwał wiek XIX i XX wiekiem felietonów. Uważając je za gorszy gatunek twórczości ludzkiej pisał jednocześnie: „(…)Wyznać musimy, iż nie jesteśmy w stanie dać jednoznacznej, definicji owych produktów, według których nazwaliśmy tę epokę, mianowicie „felietonów”. Wydaje się, że produkowano ich miliony, gdyż stanowiły ulubioną część materiałów codziennej prasy i zasadniczy pokarm żądnych edukacji czytelników, opowiadały, czy raczej „gawędziły”, o tysiącach zagadnień naukowych,(..)”

 

Autor tych słów zmarł w 1962 roku i nie miał pojęcia ani o Internecie, ani o blogowej twórczości felietonistycznej. Hesse nie cenił plotkarskiego pisarstwa felietonistów i chociaż przyznawał, że wiele felietonów porusza „(…) aktualne tematy, stanowiące przedmiot konwersacji ludzi zamożnych, to jednocześnie dziwił się, (…) nie tyle faktowi, że istnieli ludzie, którzy pochłaniali je jako codzienną lekturę, ile raczej, temu, że znani, cenieni i należycie wykształceni autorzy pomagali w „obsługiwaniu” owej olbrzymiej konsumpcji błahych ciekawostek”.

 

Jednak trafnie przewidywał czas medialnych celebrytów pisząc: „(…) Niekiedy znów lubowano się szczególnie w indagowaniu znanych osobistości na aktualne tematy, każąc na przykład wybitnym chemikom lub pianistom-wirtuozom wypowiadać się na temat polityki, ulubionych aktorów, tancerzy, akrobatów, lotników albo poetom na temat wad i zalet stanu kawalerskiego, domniemanych przyczyn kryzysów finansowych i tak dalej. Chodziło przy tym wyłącznie o skojarzenie znanego nazwiska z aktualnym właśnie tematem(…)tłumy publiczności, które zdawały się przejawiać wówczas zadziwiający zapał czytelniczy, przyjmowały niewątpliwie wszystkie te groteskowe rzeczy z pełną ufności powagą. I jeśli znany jakiś obraz zmieniał właściciela, zlicytowano jakiś cenny rękopis, spłonął jakiś stary zamek, członek jakiejś starej arystokratycznej rodziny zamieszany został w jakiś skandal — czytelnicy nie tylko dowiadywali się z wielu tysięcy felietonów o samych faktach, lecz otrzymywali ponadto jeszcze tego samego dnia lub nazajutrz mnóstwo anegdotycznych, historycznych, psychologicznych, erotycznych i innych materiałów dotyczących tej, w danej chwili aktualnej, sprawy”.

 

I pisał dalej Hesse o odmianie felietonu, jakim były prelekcje, a którą to rolę spełniają dzisiaj po trosze media elektroniczne:

„(…) Obywatel przeciętnego miasta lub żona tegoż obywatela mogli na ogół raz w tygodniu, a w miastach większych prawie co wieczór, słuchać wykładów, w których pouczano ich teoretycznie o dziełach sztuki, pisarzach, uczonych, badaczach i podróżach dookoła świata.

(…)Słuchano prelekcji o pisarzach, których dzieł nikt nigdy nie czytał ani miał zamiar czytać, i oglądano wyświetlane podczas nich za pomocą projektorów reprodukcje, przedzierając się, zupełnie tak samo jak przy dziennikarskich felietonach, przez istne chaszcze oderwanych, pozbawionych sensu, wartości dydaktycznych i okruchów wiedzy”.

 

„(…) Słowem, znajdowano się już o krok od owej koszmarnej dewaluacji słowa, która początkowo wywołała jedynie potajemnie i w najmniejszych grupkach heroiczno-ascetyczny odruch sprzeciwu, który już wkrótce potem ujawnił się, wzrósł w siłę i dał początek nowym rygorom i nowej godności umysłu.

(…) Dokonano bowiem właśnie odkrycia (…), iż młodzieńczy, twórczy okres naszej kultury przeminął, a rozpoczęła się era starości i zmierzchu i opierając się na tym, nagle przez wszystkich odczutym, a przez wielu wyraźnie sformułowanym poglądzie, wyjaśniano sobie liczne przerażające cechy czasu: jałową mechanizację życia, głęboki upadek moralności, brak wiary wśród narodów, nieprawdziwość sztuki”.

 

Wydawać by się mogło, że wszystkie te fragmenty przytoczyłem przeciw sobie i tysiącom blogowych felietonistów, którzy co dnia publikują w Internecie tysiące felietonów. Przeczytałem wzięty od Hessego fragment krytyki czasów kultury, sprowadzonej - jego zdaniem - do milionów felietoników, jednych trochę mądrzejszych, innych bardziej durnych, ale takich, tak napisanych, by ta część społeczności - mniej wykształconej, której jednak niezbędne jest przekonanie, że należy do tej części intelektualnej – cokolwiek zrozumiała i miała przeświadczenie uczestnictwa w wielkiej kulturze.

 

Przeczytałem i przypomniały mi się pośladki pani aktorki Joanny Szczepkowskiej, obrażonej, choć nie do końca wiadomo na kogo. Najpewniej na wszystkich. Na durnych widzów, nie potrzebujących już wielkich dramatów, na reżyserów, dla sławy i kasy zmuszających aktorów do łażenia na głowie i na golasa, lichych aktorów, „łojących” wielką kasę w durnych serialach i pewnie jeszcze na kogoś tam.

I przypomniał mi się także jej występ w TV sprzed 30 lat, kiedy oznajmiła z radością, że oto skończył się komunizm. Ten komunizm, w którym - jak dzisiejsza sytuacja pokazuje - obecni starzy aktorzy odnosili największe sukcesy, tworzyli role, na zawsze wpisane w historię teatru, byli uwielbiani, a jak kontestowali, to ktoś ich słuchał. Dzisiaj publiczność słucha jednodniowych bałwanów, byle byli pięknie wystrojeni i mieli wielki czerwony nos z marchwi, a najlepiej jeszcze coś wielkiego, czerwonego i na wierzchu.

 

I można się zżymać, można się nie zgadzać na to „zblogowanie”, „sfelietonizowanie” naszej kultury – mnie to także nie odpowiada – tylko co z tego? W czasach, kiedy już zamiast „porządnych” blogów zwyciężać zaczynają mikroblogi, których autorom nie starcza wyobraźni i chęci na napisanie więcej niż 140 znaków, czy można protestować i mówić, że pełnowymiarowy, w miarę mądry felieton jest be?

 

Można i trzeba pisać - by nie dopuścić do zupełnego zaniku kultury - długie, mądre artykuły, eseje na temat, tylko trzeba mieć świadomość, że liczba czytelników będzie zbliżać się do ilości autorów jakichże artykułów. Czyli wytworzy się maleńka podgrupa pisarzy, piszących głównie dla pisarzy, przez nich ocenianych, chwalonych, krytykowanych. I będzie tak jak z nowoczesnymi odkryciami w poezji, które rozumie – albo i nie – i czyta tylko ta część społeczeństwa, która sama pisze taką poezję.

 

I trzeba mieć świadomość, że z taką hermetyczną sztuką powoli zacznie być jak z nowoczesną matematyką, która rozumie kilkadziesiąt tysięcy ludzi na świecie, i od czasu do czasu jakiś bidny reporter będzie próbował jakąś nitką i kulą tłumaczyć matematycznym kretynom problem Poincarego, który rozwiązał jakiś szalony , rosyjski matematyk i nawet nie chce za to miliona dolarów. Ba, gdyby nie ten milion, to nawet i tego tłumaczenia by nie było.

 

Czego więc chcemy? Tego, by całe społeczeństwo było tak wspaniale ukulturnione, że bez szemrania zamiast Klanu łyknie właśnie Grę szklanych paciorków”? Tak nie będzie. Nigdy. A w dzisiejszym społeczeństwie w szczególności. To może jednak lepiej, jak ktoś przeniesie z bardzo kulturalnego na mniej kulturalne, w czymś, co nazwiemy felietonem, w sposób mądry jakieś treści i da je do skonsumowania tej – nadal nielicznej przecież – części społeczeństwa, która chce rozumieć? Mnie się wydaje, że jest to jedyna droga.

 

A dla napisania jednej mądrości nie potrzeba tony papieru.

A ludzie, nawet McLudzie, potrzebują czasami mądrości. Przetworzonej, jak hamburger, ale jednak mądrości, która podtrzymuje ich przy w miarę normalnym życiu. Nawet jeśli jest to coraz bardziej McŻycie.

 

 

Prognoza (2007)


zdjęcie za: Miasto Mielec

 

Odmaluj swoją wioskę a odmalujesz cały świat. To oczywiście mógł powiedzieć ktoś tak wielki, jak Lew Tołstoj a za nim powtórzyć jeden z moich ulubionych muzyków, wielki kompozytor i wykonawca, Astor Piazzolla, twórca tango nuevo.

 

Minęło kilkanaście tygodni od dnia publikacji mojego pierwszego felietonu w Korso. Mam nadzieję, że kolejne są lepsze od poprzednich i mam nadzieję, że są na tyle ciekawe, by czytelnicy nie żałowali czasu poświęconego na ich czytanie. Na początku nie wiedziałem do końca, o czym będę pisał w lokalnej gazecie, jaką jest Korso. Łatwo jest pisać o wielkiej polityce , o moralności , o ciekawostkach w świecie, ale to robią inni, lepiej i szybciej, a zadaniem gazety lokalnej jest pisanie o sprawach lokalnych. Warunek podstawowy tego pisania to - moim zdaniem - zaciekawienie czytelników. Zainteresowanie ich naszym pisaniem o naszych zwykłych, codziennych, często szarych z pozoru, sprawach. Trzeba próbować to robić tak, aby - jak pisał Tołstoj - poprzez problemy naszego miasta pokazywać problemy świata. Nie jest to łatwe i nie wiem, czy mi akurat to się uda. Będę jednak próbował.

 

Stanisław Lem, nasz wielki przepowiadasz przyszłości, wyśmiewał się z futurologów, którzy w prosty sposób, bazując na danych z zastanej rzeczywistości, usiłowali przewidywać przyszłość, stosując głównie arytmetykę, mnożąc i dodając. Jakie są pożytki z tak nieskomplikowanego przewidywania ? Zapewne trening umysłowy, powiększenie - z konieczności - zasobu informacji o świecie i - być może - jakieś tam małe natchnienie dla czytelników. Prognozy przyszłości robi się najczęściej dla świata lub jego znaczącej części. W prognozach dla kraju prym wiodą politycy a efekty takich prognoz zdołaliśmy poznać w ostatnich kilkunastu latach. Szczerze mówiąc, nie znam nikogo, kto spróbowałby prognozować dla tak małego organizmu, jakim jest miasto czy otaczający je region. Może dlatego, że taka prognoza i tak musi być ściśle skorelowana z prognozą dla świata, na którą stać jedynie wielkie umysły czy zespoły ludzkie.

 

Gdy patrzę wstecz na ostatnie kilkadziesiąt lat, to stwierdzam, że rozwój Mielca przebiegał od jednego znaczącego – żeby nie powiedzieć, przełomowego – wydarzenia do drugiego, od jednego kryzysu do drugiego. Trwanie Mielca w latach międzywojennych zakłóciło powstanie COP – u i budowa fabryki wraz z osiedlem mieszkaniowym, napływ ludzi „ze świata”, gwałtowna zmiana sposobu życia. Dwa lata później wojna, z jej nie do końca spisanymi konsekwencjami. Potem wyzwolenie, rządy Rosjan w fabryce, wojna koreańska i wyścig zbrojeń oraz - związana z tymi wydarzeniami - rozbudowa WSK i Mielca. W kolejnych latach zapaść, plotki o likwidacji lotnictwa i epoka Gierka, wielki eksport na wschód aż do roku 1989. Kolejna zapaść fabryki i miasta, którą zakończyło powstanie specjalnej strefy. Po drodze wejście do NATO i UE. Jesteśmy obecnie w fazie szybkiego rozwoju gospodarki polskiej i mieleckiej. Władze wszystkich firm i instytucji mają swoje przewidywania i prognozy. Najczęściej są one liniowe, z jakimś tam zapasem bezpieczeństwa. A takie prognozy sprawdzają się, jako - tako, w okresach pomiędzy kryzysami. Firmy martwią się o siebie i tak musi być. Każda rodzina martwi się o siebie, choć niektórzy liczą na pomoc innych. Rząd martwi o państwo, a o Mielec i najbliższy region muszą martwić się jego mieszkańcy, poprzez swoje władze miejskie i powiatowe.

 

Kiedyś skrytykowałem ankietę, którą jakaś firma na zlecenie władz miasta wykonywała , a która to ankieta ma posłużyć planowaniu rozwoju miasta w najbliższych latach. Takie działanie jest oczywiście potrzebne i – zasadniczo - celowe. Coś tam daje, określając potrzeby mieszkańców i ich miasta w przyszłości, bazując na potrzebach aktualnie określanych przez mieszkańców.

 

Jednocześnie jest to przykład na linowe przewidywanie przyszłości. Jak wszystko będzie dobrze, to będziemy potrzebować ileś tam chodników, miejsc pracy, basenów itd. Dwanaście lat temu planowaliśmy rozwój i zagospodarowanie mieleckiej strefy. I chociaż przekroczona została ilość nowych miejsc pracy, to strefa wygląda zupełnie inaczej, niż to przewidywaliśmy wtedy. Ale co będzie jak znowu nastąpi wydarzenie nieprzewidywalne, dramatyczne? Najprostszą odpowiedzią jest, że nie da się planować rozwoju pod nieprzewidywalne wydarzenia. Czy można tak odpowiedzieć? Oczywiście że nie. Czy nasi poprzednicy usiłowali przewidzieć przyszłość Mielca? Pewnie niektórzy tak . Czy ich działanie w przeszłości dało pozytywny efekt obecnie? Ja uważam, że jak najbardziej tak. A co łączyło poprzednie okresy naszego miasta, idącego od przełomu do przełomu? Jeden był wspólny element wszystkich kolejnych okresów – to przyjazd do Mielca wykształconych ludzi, głównie inżynierów, a później intensywne kształcenie kolejnych, już na miejscu, w różnego rodzaju filiach wyższych uczelni, przede wszystkim technicznych.

 

I jeśli trzeba pamiętać ostatniemu dyrektorowi WSK, Tadeuszowi Ryczajowi, budowę infrastruktury technicznej fabryki i miasta, to przede wszystkim trzeba pamiętać okres jego dyrektorowania, jako okres intensywnego kształcenia kadr, głównie technicznych. Stworzona w Mielcu kultura techniczna, której np brakuje w Tarnobrzegu, jest większym magnesem dla inwestorów niż istniejąca tu infrastruktura. Jeśli dziś mamy kłopot ze stadionem, to jednocześnie mamy intensywny rozwój miasta, za którym stoją wykształceni ludzie. Nie wiadomo, jaka będzie przyszłość. Szkoda wysiłku, by w oparciu o dane z dzisiaj, żmudnie liczyć ilość metrów kwadratowych czegoś tam, za trzydzieści parę lat. Jedyną prawdziwą inwestycją w przyszłość, która ma wielkie szanse oprzeć się przyszłym kryzysom - nieciągłościom w rozwoju miasta, jak powiedziałby inżynier – jest inwestycja w kształcenie ludzi. To pewnie też jest prognozowanie liniowe, oparte na dotychczasowych doświadczeniach. Ma ono jednak tę zaletę, że zrealizowany produkt takiego prognozowania jest niesłychanie elastyczny, o wiele bardziej niż wybudowane hale, których nie da się przenieść, bardzie niż baseny, chodniki, nawet mieszkania. Myślę, że myślenie o przyszłości Mielca to myślenie o kształceniu ludzi w nowoczesnych specjalnościach, ludzi którzy tu zostaną, którzy swoje umiejętności będą rozwijać i dostosowywać do zmieniających się potrzeb. Myślenie o przyszłości to – moim zdaniem – utworzenie w Mielcu uczelni, lub filii uczelni technicznej i tworzenie warunków, by wykształceni ludzie w Mielcu zostawali lub do niego przyjeżdżali.

 

 

 

Czy Pan Prezydent Swół, (obecnie jeszcze) prezes „od śmieci”, zezwoli na budowę spalarni śmieci w Mielcu?

  Zdjęcie ze strony Euro Eko Sp. z o.o. Niekończąca się opowieść o nieszkodliwym spalaniu zwożonych z „połowy Polski” śmieci w środku Mie...