piątek, 5 stycznia 2018

O życiu i pamięci

"Mówić prawdę, czy nic nie mówić, jak to się dzieje w Mielcu, gdzie o chorobie Prezydenta, o jej zaawansowaniu, nie wiedzą niczego media, nie wiedzą – a przynajmniej tak twierdzą – prominentni , choć nie związani z chorym – członkowie mieleckiej elity władzy?"




Ksiądz Kaczkowski zmarł prawie dwa lata temu. Miał glejaka mózgu. Był jednym z bohaterów mojego świata, świata, który – tak mi się wydaje – zrozumiałem już ostatecznie, ale jednocześnie świata, w którym chyba nie potrafiłbym być bohaterem takim jak on.

Bo to nie tylko umieranie w Bogu tym bohaterem go czyniło, w tym Bogu, o którym mówił, że „Jeśli myślicie, że Bóg chce komuś dowalić, to macie fałszywy obraz Boga. Taki Bóg nie istnieje. Jeśli tak myślicie, to ja już wolę, żebyście byli niewierzący".
To także, a może przede wszystkim działanie dla ludzi. Dla tych na krok przed przejściem na drugą stronę, tych umęczonych cierpieniem, czasami sparaliżowanych trwogą przed nieznanym, najczęściej samotnych w cierpieniu i umieraniu. Jego hospicjum zostało i trwa. Budowanie i prowadzenie przez kapłanów/siostry zakonne hospicjów, które ludzi dalekich od Boga w jakiś sposób do niego zbliżają w godzinie śmierci,  uważam za jedno z najważniejszych zadań, jakie kapłani mogliby na tym padole ziemskim zorganizować.
W pobliskim Tarnobrzegu charyzmatyczny ksiądz Józefczyk zbudował ich dwa. I nie dziwi, że za swoją działalność otrzymał (pośmiertnie) Order Orła Białego.

Ale wróćmy do księdza Kaczkowskiego. Zostawił po sobie książki, w których tłumaczył ludziom naturę Boga. Tego Boga, który kocha, z którego nie da się wywieść cierpienia, nawet jak człowiek cierpi niezasłużenie, z którego nie można wywieść zemsty, nawet jak człowiek na nią zasługuje, który może wszystko, ale jednocześnie choroba i cierpienie, które dotykają człowieka, są wypadkową naszego życia i przypadków, które nas w nim spotykają, jak choćby degeneracje genów, a nie są nieszczęściem z woli Boga. On może pomóc, i dlatego wierzący modlą się o pomoc, ale On może też dać życie księdza Kaczkowskiego i każdego innego człowieka, za wzór do naśladowania w chwilach ostatecznych.

Bo jak mógłby Bóg przemawiać do nas, którzy wierzymy w gusła i propagandę, a nie wierzymy w Prawdę, której nie możemy dotknąć? A jak już możemy dotknąć, doświadczyć namacalnie wręcz, to jest szansa, że ktoś dotknie i uwierzy.
Tylko czy ofiara jednego młodego życia to nie za wiele, by inne życie, może byle jakie, wyprostowało się i – zamiast kucać – uklękło?

Ksiądz Kaczkowski nawoływał do pojednania, do miłości. Dzięki niemu Caritas zaczął współpracować z WOŚP i Owsiakiem. Ja też dzięki niemu straciłem swoją niechęć do działa Owsiaka i teraz inaczej na nie patrzę. Ludzie czynią dobro na różne sposoby. Dobrze, jeśli dobra nie mieszają z polityka, bo to mu szkodzi, a czyniący dobro stają się błaznami tego świata. Ale dobro to dobro.

Nikt z nas nie wie, jak będzie umierał. Jak w chwili śmierci, czy trochę przed nią, się zachowa. Co będzie myślał, czuł, jak się bał. Zapewne jednak większość z nas pragnie, by być dobrze zapamiętanym po śmierci, by dzieło naszego życia, nawet jeśli niewielkie, ograniczone tylko do ścian naszego domu, do naszej rodziny, zostało i trwało. We wdzięcznej pamięci tych, którzy pamiętają. I by pamiętających było wielu, a pamięć trwała jak najdłużej. Dobrze jest, jeśli najbliżsi, przyjaciele, doradcy, otaczający chorego, odchodzącego, pomagają mu, a nie przeszkadzają. Jak myślą tylko o umierającym, a nie o tym, jakie dla siebie korzyści wyciągnąć z odchodzenia kogoś.
I nie mam na myśli tylko testamentowych zapisów.

Co wiemy o umieraniu ludzi? Nic nie wiemy. Czy to osoba prywatna, czy publiczna, umiera ona zawsze w samotności, nawet jak są przy niej najbliżsi. Nawet śmierć świętego Jana Pawła II, który w pewnym sensie umierał na oczach świata, chcąc pokazać, jak można godnie i z wiarą odejść do Boga, także tak naprawdę była ograniczona do kilku, może kilkunastu najbliższych mu osób. Potem na każdą śmierć spuszczamy zasłonę milczenia. I tak jest dobrze. Tak powinno być.
Choroby śmiertelne, umieranie, nawet jak dotyczą osób publicznych, są często ukrywane przed gawiedzią, przed mediami, które gonią za sensacją.
Ale jak to robić, kiedy osoba chora ma swoją chorobę dla siebie, ale jej skutki są ważne dla wielu obcych jej ludzi?

Mówić prawdę, czy nic nie mówić, jak to się dzieje w Mielcu, gdzie o chorobie Prezydenta, o jej zaawansowaniu, nie wiedzą niczego media, nie wiedzą – a przynajmniej tak twierdzą – prominentni , choć nie związani z chorym – członkowie mieleckiej elity władzy?
Zamiast jakiejkolwiek prawdziwej informacji (rzadko) rzuca się do mediów informacje na odległość trącące nieprawdą.
Gra interesów politycznych wokół choroby Prezydenta dla mnie cuchnie. Wiemy, że Prezydent 4 grudnia ukończył 182 dni zwolnienia chorobowego. I do pracy nie wrócił. Mówią, że jednak wystąpił (?) o świadczenie rehabilitacyjne, które przysługuje mu prze okres niezbędny do przywrócenia zdolności do pracy, nie dłużej niż przez 12 miesięcy. Zapewne złożył także zaświadczenie o stanie zdrowia (druk ZUS N-9) wypełnione przez lekarza leczącego.

Jeśli tak się stało, a chyba musiało, to należy mieć więc nadzieję, że powróci do pracy. Jeśli tak jest, to dlaczego nikt nie zawiadomi o tym Mielczan? Czy jest inaczej? A jeśli byłoby inaczej, to czy wciąż jesteśmy okłamywani?

Nie wiem, czy Prezydent przeczyta to, co piszę. Nie wiem, w jakim jest stanie. Nie wiem, czy powraca, czy jednak odchodzi. Chcę zapamiętać Prezydenta jako człowieka, który wiele zrobił, a jeszcze więcej chciał zrobić. Ale mu nie było dane. A jeśli tak, to musi być w tym jakiś głębszy sens. Dla mnie płynący od Boga.

Uchwyćmy ten sens. Nie zmarnujmy go, nie sparszywmy w politycznych rozgrywkach, w prywacie i zaślepieniu. Jest coś więcej, niż zbliżające się wybory samorządowe.

Powiem tak – te wasze wybory to wielkie nic w zderzeniu z Tajemnicą.


Prezydent na posyłki

  Zdjęcie ze strony Miasto Mielec Jakoś tak bez entuzjazmu obejrzałem niedawno film z Denzelem Washingtonem, zatytułowany „Bez litości 3 Ost...