piątek, 30 listopada 2018

Haratanie w gałę po mielecku


Zbulwersował mnie przeogromnie apel radnych PiS do nowego prezydenta Mielca, żeby sobie obniżył pobory za wykonywanie swej funkcji. Już abstrahuję od faktu, że sam sobie tego zrobić nie może i że pobory ustala mu Rada Miasta, w której radni PiS są znacząca siłą.

Podjęte przez mielecki PiS już na początku kadencji działania świadczą, że nadzieje na jakąkolwiek współpracę ponad politycznymi podziałami dla dobra Mielca i na istnienie tzw. konstruktywnej opozycji, są nadziejami naiwniaka.

Zapowiada się - może nawet 5 lat – haratania w gałę.

Donald Tusk o tym zajęciu napisał, że „Haratanie w gałę to zajęcie dla dżentelmenów”. Tyle tylko, że miał na myśli grę w piłkę nożną, którą czasem uskuteczniają starsi panowie.

Literalnie sprawę rozważając, słowo haratnąć znaczy także (a może do niedawna przede wszystkim: uderzać, niszcząc coś lub zadając komuś ranę, ranić samego, kaleczyć się wzajemnie; szarpać się.

Gała z kolei to nie tylko piłka, ale także oko (wytrzeszczać gały). Nie mówiąc już o takich znaczeniach jak: najniższa ocena szkolna, czy nieudacznik, gapa, ciapa (Białostockie)

No i teraz będziemy mieli w Mielcu haratania w oczy, po oczach, na oczach i po dobrym imieniu. Haratanie po politycznych przeciwnikach. Ufam, że prezydent Wiśniewski nie odpowie tym samym i że mimo wszystko i pomimo wszystkich, będzie starał się zachować kulturę poprawnej współpracy z wrogami.
Bo że to będą wrogowie, to zaczynam nie mieć wątpliwości.

A Mielec czeka. Ale na dobre zarządzanie.

W minionej sesji Rady Miasta radni pisowscy dość bezceremonialnie, by nie pisać: bezczelnie,  podnieśli  sobie o 50% diety, motywując to (pan Zaskalski), że tak dawno nie mieli podwyżek. Jednocześnie pisowscy posłowie działając w maksymalnie skrajnym populizmie, obniżyli o 20% uposażenia prezydentów, wójtów, burmistrzów i starostów. Przy okazji obniżono uposażenia szefom miejskich spółek. W tym samym czasie pisowscy nominaci w różnych spółkach zarabiali dziesiątki tysięcy złotych, do tego ogromne odprawy i płatne „zakazy konkurencji” przez rok czasu. I tak dla przykładu prezes KNF miał 38 tys. na miesiąc.
Jednocześnie w tej samej kadencji radni PiS swoją polityką finansowo – inwestycyjną doprowadzili budżet miasta na skraj jego możliwości (czas pokaże, jak stromy to skraj).
Ale wiadomo: wystarczy nie kraść i pieniądze się znajdą! A teraz mówią – czasy idą ciężkie, więc prezydencie, daj przykład i obniż sobie wynagrodzenia. Tak jakby sami nie byli przyczyną tych ciężkich czasów, które nadchodzą, a mimo tego sami nie zechcieli obniżyć sobie wysokości diet. Pewnie nie chcą schudnąć.

I teraz, po podwyżce podatków lokalnych, która oczywiście była nieuchronna i którą przygotowywała już poprzednia władza, proponują prezydentowi, żeby zmniejszył wydatki miasta, poprzez rezygnację z części dość marnego już wynagrodzenia prezydenckiego. Prezydent za swoją ogromną pracę zarabia dzisiaj 10 tys. zł. Tyle zarabia w firmach bardzo wielu menadżerów średniego szczebla, nie mówiąc już o wyższych.

 Drażni mnie, i pewnie wielokrotnie dam temu wyraz, że władzami miasta zawładnęli dzisiaj nauczyciele. We władzach powiatu mamy trzech dyrektorów szkół (byłego i dwóch obecnych), w szerokich władzach miasta póki co też mamy ze trzech dyrektorów instytucji oświatowych. To jest złe skrzywienie proporcji reprezentatywności.

Ale kto ma chcieć iść do samorządu? Ci menadżerowie, którzy w dobrej firmie zarobią znacznie więcej od prezydenta czy starosty, pracując w normowanym czasie pracy, mając perspektywę awansu i stabilności zatrudnienia.

Więc mamy selekcję, jaką mamy. Wygrywają nauczyciele, z których pan Myśliwiec też ma chyba kłopoty z powrotem do dawnej pracy (ale tu była jeszcze inna historia), czy wieczni samorządowcy.
A do tego populistycznie zmniejsza się wysokość zarobków do poziomu wręcz humorystycznego. A niektórym i to nie wystarcza i  dowcipnie żądają jeszcze większych obniżek. Ale nie dla siebie.

No i to tyle o moich i nas wszystkich pieniądzach. Kierujący takim wielkim organizmem jak Mielec winien godnie zarabiać. Godnie w stosunku do zajmowanego stanowiska. Bo inaczej byle kto będzie się z niego śmiał, że frajer.

A wracając do haratania w gałę (albo raczej w gały), to zaczyna się w Mielcu okres lokalnych corrid, turniejów, meczy i ogólnie walk na wszystkie możliwe sposoby.
I będzie to trwało aż do bardzo prawdopodobnej przegranej PiS w najbliższych wyborach do Sejmu, jeśli członkowie tej partii nie zrozumieją błędów swojego postępowania. Bo na razie widać, że niczego partii nie nauczyła arogancka wizyta przywódcy, który odebrał panu Kapinosowi zwycięstwo.


poniedziałek, 26 listopada 2018

hej.mielec - satyra czy antyklerykalizm?


Jak wynika z artykułu w portalu – na ogół trzymającego poziom - nieocenionego red. Cynkiera, mielecki ksiądz stał się przyczyną żenady i kpin internautów całej Polski. I to aż koalicji internautów, jednoczącej osoby wierzące i niewierzące.

Czytam oto na hej.mielec w zakładce „polecamy/aktywni/wiara” krótki artykulik pod tytułem „Oburzenie i żarty po wpisie księdza pochodzącego z Mielca!”
A na koniec artykuliku ankieta zatytułowana „Czy zgadzasz się z wpisem księdza Marka Jana Pytko?

A jakiż to wpis rzeczony ksiądz z Mielca zamieścił? Tu redaktor portalu hej.mielec przywołuje inny portal – ASZ.dziennik.pl – gdzie pod tytułem „Sukces księdza. Jednym "memem" połączył wierzących i niewierzących we wspólnocie żenady” zacytowano ten wpis (zresztą autorstwa Piotra Szczepanika).
Brzmi on tak:Ateizm kończy się w momencie gdy samolot zaczyna spadać, a feminizm kiedy trzeba wnieść szafę na IV piętro – to treść niezwykłego kazania, po którym ateiści i wierzący dostrzegli, że mają ze sobą wiele wspólnego.

Oczywiście nie chodzi o kazanie, tylko mem internetowy, który zawsze z racji miejsca, ogranicza się do zwięzłych zdań, oddających sedno sprawy.

No i wyszło, jak chciał, albo nie chciał – co by gorzej o nim świadczyło – redaktor hej.mielec.
Znowu mielczanie dali ciała. Najpierw niejaki Chrzanowski w KNF, a teraz dla równowagi ksiądz z Mielca.

Dla uzyskania równowagi, przytoczę czytelnikom krótkie streszczenie misji portalu ASZdziennik.pl. Jak piszą sami o sobie, ich portal to „Najlepsze zmyślone newsy w kraju. Jedyny opiniotwórczy serwis satyryczny w Polsce”. A w innym miejscu „Prawda. Tylko że odrobinę zmyślona”. I dalej (za wikipedią) – „Proporcje prawdy i fikcji zmieniają się w poszczególnych tekstach”

Akurat ponoć ten mem księdza jest prawdziwy, choć wątpię, czy ktoś z czytelników go pamięta z fejsbuka. Zapamiętali z portali: ASZdziennik i hej.mielec.

Zapamiętali też, że ksiądz "dał plamę". Nikt za bardzo nie zastanawia się - pośród kpin z księdza - nad tym, jak ludzie zachowują się w chwilach ostatecznych. Kogo by to interesowało. To boli. Lepiej zająć się szafą wnoszoną na czwarte piętro przez sześć nawiedzonych feministek.

A ksiądz napisał prawdę. Prawdę bolącą. Często bardzo bolącą. Tyle tylko, że taką prawdę, która jest najboleśniejsza dla niewierzących. Stąd taki hałas - zagłuszyć myślenie nad sprawami ostatecznymi szafą w rękach feministek. Wyśmiać, wyszydzić.

Takie są efekty bezrefleksyjnego przekopiowywania głupich artykułów tylko dlatego, ze występuje w nich osoba z Mielca. Przykro mi, że portal hej.mielec, o którym mam dobre zdanie, wziął udział w takim spektaklu.


Ps. Dla tych, którzy dotarli do tego miejsca felietonu, co dla większości internautów i tak jest sukcesem, mam propozycję bardziej poważnych rozważań o zachowaniu ludzi czy to w spadającym samolocie, czy żołnierzy w okopie, gdy rozrywają się czaszki kolegów, a nawet sławnych ateistów w chwili swojej śmierci. Feministkami się nie zajmę, bo mnie bawią, a ja jestem poważny człowiek.

Czy w okopach są ateiści?


Jak pisze ASZdziennik, „wspólnota zażenowanych nie wierzy, że w 2018 roku duchowni nadal próbują nawracać tekstem o tym, że "w okopach nie ma ateistów". Łączy ją też głęboka wiara w to, że tekst o wnoszeniu lodówki na czwarte pięto należy zostawić wąsatym wujom z wesela o 3:00 nad ranem i trzymać go z daleka od ludzi reprezentujących Kościół”.


Już samo stwierdzenie, że ateistów łączy głęboka wiara z nie ateistami jest dla mnie tak zabawne, że mogę w rozważaniach swoich zaniedbać feministki.

Sparafrazowane w tytule w tytule powiedzenie Winstona Churchilla przypomniałem sobie w kontekście niedawno podanej za źródłami kościelnymi przez różne media – w tryumfalnym często tonie lub ze złośliwą satysfakcją – informacji o tym, że liczba wiernych biorących udział w coniedzielnych mszach świętych spadła w Polsce poniżej 40%.

Jednocześnie wyczytałem informację, że „pogrzeby świeckie nie cieszą się w Polsce popularnością. Szacuje się, że stanowią tylko 2-4% wszystkich pochówków” i zadumałem się głęboko. Tym głębiej, że dowiedziałem się równocześnie, iż przed śmiercią podobno pojednał się z Bogiem gen. Jaruzelski, a nie całkiem jeszcze przed śmiercią stał się chrześcijaninem, i to katolikiem, Michaił Gorbaczow.

W okopach, a więc w bezpośrednim sąsiedztwie śmierci, ludzie niewierzący - rzadko ateiści, a najczęściej osobnicy nie zastanawiający się wcale nad kwestią istnienia lub nie, Boga, którym bez Boga jest po prostu wygodnie żyć - stają się nagle i często wierzącymi w Boga i oczekującymi od niego jakiejś tam formy pomocy, najczęściej uratowania życia. I tego faktu żaden ASZdziennik nie unicestwi.

Fakt, że kiedy z tych okopów wychodzą, kiedy kończy się wojna i śmierć odchodzi na bok, często powracają do swojego poprzedniego życia, w którym dla Boga nie ma miejsca. I tak się dzieje, bo wciąż żyją w przekonaniu, że wciąż będą żyli, a ryzyko spotkania ze śmiercią ich nie dotyczy.

Trudniej powiedzieć, co myślą ludzie ze spadającego samolotu, jako że niewielu ich przeżywa. Ale ci, którzy przeżyją swoją śmierć i wyjdą cało z katastrofy lotniczej najpewniej już nigdy nie będą takimi ludźmi jak sprzed spadania.

Wojna i jej okrucieństwo z cytowanymi powyżej okopami, nie są w naszym świecie granicą, która determinuje na stałe nasze zachowania. Taką granicą jest jedynie świadomość nieuchronności śmierci. A taka świadomość przychodzi tylko raz. Rzadko już dzisiaj w okopach, kiedy nie wierzymy w wojnę koło naszego domu. Ona przychodzi, kiedy widzimy, że nieodwracalnie doszliśmy już do końca naszej drogi.

I wtedy nawet piewcy materialistycznego egzystencjalizmu, jak Jean Paul Sartre potrafią mieć chwile słabości i uwierzyć w tego Miłosiernego Boga, którego istnienie całe życie negowali i z którym całe życie walczyli, jakby wierzyli, że On jednak jest, ale mieli do niego swoje żale.

Nie mnie oceniać takie zachowania, skoro Jezus powiedział, że „większa będzie radość w niebie z jednego grzesznika, który się upamięta, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują upamiętania.” Więc cieszę się wraz z aniołami nad faktem, że generał Jaruzelski może znaleźć się w niebie, gdzie może i ja trafię, i będziemy razem trwać w bezczasie.

Wracając jednak do początku felietonu, czyli do konstatacji faktu o ilości wierzących w Boga w  naszym społeczeństwie, zadać sobie trzeba pytanie, ile tak naprawdę ich jest. Czy 40% jak wynika z badania udziału we mszach świętych, czy może 96%, jak wynika z ilości grzebanych z udziałem księdza i – jak zakładam – po jakiejś formie pogodzenia się z Panem Bogiem.

Może czasami ma wtedy miejsce słynny zakład Pascala, który umierający czyni, nie mając nic do stracenia, a wiele do zyskania. Ale nawet jeśli tak jest, jeśli czyni to z wyrachowania, to także zaświadcza przynajmniej o swej wątpliwości w brak Boga.

Powie ktoś – bierze się księdza, bo tak wypada. Ale czy teraz coś nie wypada? Nie wypada nie mieć katolickiego pogrzebu w rodzinie? Może w mniejszych środowiskach tak jeszcze jest, ale i wtedy taka decyzja jest określoną deklaracją wiary. 

Pewnie też księża bardzo niechętnie odmawiają katolickiego pogrzebu ludziom niewiele wspólnego przez całe życie z Kościołem mającym. I pewnie czynią to z co najmniej trzech powodów. Pierwszy to konieczność rozstrzygania wątpliwości na korzyść umierającego. Tak naprawdę nigdy nic do końca nie wiadomo. Druga to swoista satysfakcja i chęć pokazania światu, że jednak z tą wiarą w Boga u ludzi – to co że w chwilach ostatecznych – nie jest tak najgorzej. I trzecia to obawa, że odmowa, nawet bardzo uzasadniona – udzielenia katolickiego pogrzebu spotka się ze zmasowaną krytyką mediów – tych niewierzących właśnie – i społeczeństwa parafii.

U mnie wątpliwości budzą tylko decyzje z tej trzeciej grupy. Jak np. użyczenia ateiście Geremkowi warszawskiego kościoła do odprawienia uroczystości pogrzebowych.Bo katolicki pogrzeb i msza pogrzebowa to nie usługa, ale posługa jaką Kościół sprawuje wobec swoich wiernych. Bo jeśli ktoś swoim życiem wyparł się wiary, działał na szkodę Kościoła, lekceważył przykazania i naukę Kościoła, więc dlaczego ma być żegnany przez Kościół?

Kodeks Prawa Kanonicznego określa komu można odmówić pogrzebu katolickiego i tak w Kan. 1184 § 1. „Jeśli przed śmiercią nie dali żadnych oznak pokuty, pogrzebu kościelnego powinni być pozbawieni: 3°inni jawni grzesznicy, którym nie można przyznać pogrzebu bez publicznego zgorszenia wiernych”.

Byśmy jednak nie utonęli w zawiłościach prawa kanonicznego powiem tylko, że tak naprawdę największe kontrowersje wśród internautów (ale i w rozmowach wiernych) budzą nie rozważania natury etyczno-prawnej, związanej z pogrzebem, ale opłaty za pogrzeb.
Przypuszczam, że najbardziej protestują przeciwko nim ci, którzy z Kościołem spotykają się jedynie z okazji ślubu i pogrzebu. Ci są święcie (co by to nie znaczyło) oburzeni na „zdzierstwo” księży, uważając zapewne, że jak już robią Kościołowi łaskę i pozwolą nad truchłem zmówić pacierz, to winni to mieć za darmo. I to niezależnie od tego, czy właściciel truchła, będący w niebie albo nigdzie, wykazywał jakiekolwiek i kiedykolwiek oznaki wiary, czy nie.  C`est la vie.


Ps. można, zamiast korzystać z pomocy księdza na ostatniej drodze, skorzystać z pomocy mistrza ceremonii. O pogrzebach świeckich mówi się też pięknie „humanistyczne” lub „laickie”. Mistrz ceremonii odpowiednio wcześniej przygotowuje mowę, którą wygłasza w kaplicy cmentarnej lub domu pogrzebowego. Po odczytaniu mowy w kaplicy mogą mieć miejsce wspólne wspominki czy słuchanie ulubionej muzyki zmarłego. Potem chowa się trumnę w grobie. Prawda, że pięknie? A potem na grobie zakłada się gniazda dla ptaszków. Jak u Kory. Też pięknie i ekologicznie. Może jednak?


niedziela, 25 listopada 2018

O niezasłużonym cierpieniu i śmierci



Autor: Andrzej Talarek, 05/06/2015 00:26

Chodzi za mną od jakiegoś czasu pytanie, zrodzone ewangelicznym cytatem z wypowiedzi Chrystusa, który mówił o osiemnastu jerozolimskich mężach przygniecionych gruzami wieży przy sadzawce Siloe. Świadomość śmierci może przypadkowej, a w każdym razie niespodziewanej, śmierci ludzi mających pewnie obowiązki do spełnienia, rodziny, głodne dzieci, ludzi którzy nie byli bardziej grzeszni od pozostałych, śmierci o której Chrystus mówi z jakimś dziwnym spokojem, można by rzec - obojętnością, jak o czymś, co zdarzało się, zdarza i zdarzać będzie na wieki wieków i nie wiadomo dlaczego i kto na to ma wpływ. Już te słowa pewnie wywołają protest, bo założenie, że Bóg nie ma na coś wpływu jest o ile nie świętokradcze to na pewno kłóci się z naszym potocznym pojmowaniem Boga.
Bo nawet na nieszczęścia Hioba Bóg wyraża zgodę, czyli ma wpływ, decyduje, nawet jeśli to Szatan te nieszczęścia zsyła. Czy tak jest zaiste?

Porywając się na próbę odpowiedzi na tytułowe pytanie (można je dowolnie rozszerzać choćby o „dlaczego cierpimy bez winy) popełniam swoiste seppuku, jako że mam świadomość własnych braków nie tylko w wykształceniu biblijnym, ale każdym teologicznym i filozoficznym, dającym każdemu księdzu narzędzia do dyskusji, których mi brak. Niemniej zbyt duże mam wewnętrzne ciśnienie, by nie spróbować się z tym pytaniem zmierzyć, nie znając rozważań wybitnych myślicieli, które zapewne istnieją.
 
Jak już pisałem, moja znajomość Pisma Świętego jest fragmentaryczna i nie poparta studiami. I może tak być, że przytaczane przeze mnie przykłady, nawet jeśli w pierwszej analizie wspierają moje tezy, mogą nie okazać się takimi, gdy ich analizę poprze się szerszym ewangelicznym kontekstem.
 
Nie odchodząc z nad sadzawki Siloe, spotykamy tam ślepego od urodzenia. „Zapytali go uczniowie jego, mówiąc: Mistrzu, kto zgrzeszył, on czy rodzice jego, że się ślepym urodził?  Odpowiedział Jezus: Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, lecz aby się na nim objawiły dzieła Boże”. Czyli mówiąc pokrótce to Bóg sprawił, że człowiek urodził się ślepy. Nie grzech rodziców, a tym bardziej jego samego, ale wola Boga. Tu kończy się dobrze, bo mówił dalej Jezus: „Musimy wykonywać dzieła tego, który mnie posłał, póki dzień jest; nadchodzi noc, gdy nikt nie będzie mógł działać. Póki jestem na świecie, jestem światłością świata. Po tych słowach splunął na ziemię i ze śliny uczynił błoto, i to błoto nałożył na oczy ślepego.  I rzekł do niego: Idź i obmyj się w sadzawce Syloe  (to znaczy Posłany). Odszedł tedy i obmył się, i wrócił z odzyskanym wzrokiem.
 
A inni ślepi? Którzy nie spotkali Jezusa, by ich uzdrowił?
A ci, których przywaliła wieża? Którzy zginęli w trzęsieniu ziemi na Haiti? Którzy nie przeżyli Holocaustu?
 
Przyjaciele Hioba udowadniają mu, że jego nieszczęście sprowadził na niego grzech. Bo nie mieści się im w głowach, że może być nieszczęście czyli kara bez grzechu. Oni są wyrazicielami żydowskiego przekonania, że grzech jest przyczyną kary.
I my także wiemy, że Bóg za dobre wynagradza a za złe karze.
Ale Hiob mówi także: „Jest myśl, co mnie tak przeraża, że drżę na całym ciele:
Czemuż to żyją grzesznicy? Wiekowi są i potężni. Trwałe jest u nich potomstwo i dano oglądać im wnuki. Ich domy są bezpieczne, bez strachu, gdyż nie sięga ich Boża rózga. (….) Pędzą swe dni w dobrobycie, w spokoju zstępują do Szeolu”.
 
W swym nieszczęściu „Hiob wstał, rozdarł swe szaty, ogolił głowę, upadł na ziemię, oddał pokłon i rzekł: ”Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał
Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione!”
 
Rzekła mu żona: ”Jeszcze trwasz mocno w swej prawości? Złorzecz Bogu i umieraj!” Hiob jej odpowiedział: ”Mówisz jak kobieta szalona. Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy? W tym wszystkim Hiob nie zgrzeszył swymi ustami”.
 
My wierzymy, że Bóg jest miłosierny. Miłosierny nie musi oznaczać, że nie nakłada na nas doświadczeń. Moim zdaniem bardziej oznacza to, że odpowiada na nasze modlitwy. „Zaprawdę powiadam wam: o cokolwiek prosić będziecie Ojca w imię Moje, da wam”.
 
Można by jednak zapytać: a po co nas doświadcza. Po co doświadcza ludzi, którzy nie zawinili? Powie ktoś: A są tacy? Chyba można sobie wyobrazić, że są. Choćby dzieci. Czy Bóg ich nieszczęściem każe ich rodziców? Trudno uwierzyć w takiego Boga. Więc dlaczego?
 
Mówił Jezus: „Myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam;” Widać, że Jezus nie powiedział, że ludzie ci byli bez winy. Byli tacy, jak wszyscy inni, jak my. Czyli wszyscy jesteśmy grzeszni? Pewnie tak. Bardziej czy mniej. Ale Bóg niekoniecznie każe wielkich grzeszników (na Ziemi).
 
Mówił Elifaz, przyjaciel Hioba: „Czyż u Boga człowiek jest niewinny, czy u Stwórcy śmiertelnik jest czysty?” Wszak On sługom swoim nie ufa: i w aniołach braki dostrzega. A cóż mieszkańcy glinianych lepianek, których podstawy na piasku? – Łatwiej ich zgnieść niż mola. Szczęśliwy, kogo Bóg karci, więc nie odrzucaj nagan Wszechmocnego”.
 
Pamiętajmy, że Bóg uznał za nieprawdę to, co mówił Elifaz i inni przyjaciele Hioba.
Także Bildad, który tak mówił: „Czyż Bóg nagina prawo, Wszechmocny zmienia sprawiedliwość? A jeśli synowie zgrzeszyli i oddał ich w moc ich występku?
Radzę do Boga się zwrócić, o łaskę do Wszechmocnego. Jeśliś jest czysty, niewinny, to czuwać będzie nad tobą, uczciwy twój dom odbuduje
 
Bo Hiob cały czas twierdzi że nie zgrzeszył przeciwko Bogu. Choć jednocześnie prawie że wyzywa Boga na pojedynek na argumenty. Tylko przed jakim sądem?
.
Mówi Hiob: „On i prawym zamknie usta, mam słuszność, a winnym mnie uzna.
Czym czysty? Nie znam sam siebie, potępiam swe własne życie. Na jedno więc, rzekłem, wychodzi, prawego ze złym razem zniszczy. Gdy nagła powódź zabija, drwi z cierpień niewinnego; ziemię dał w ręce grzeszników, sędziom zakrywa oblicza. Jeśli nie On - to kto właściwie?”
 
Jeśli nie on, to kto?
Ale i z tych słów Hiob się wycofuje, przepraszając Boga. Więc kto? Więc dlaczego?
 
I znowu Hiob: „Nie potępiaj mnie, powiem do Boga. Dlaczego dokuczasz mi, powiedz! Przyjemnie ci mnie uciskać, odrzucać dzieło swoich rąk i sprzyjać radzie występnych? Czy oczy Twoje cielesne lub patrzysz na sposób ludzki?
 
 
I ani na jotę nie jesteśmy bliżej wyjaśnienia.
Bóg odrzuca argumentację przyjaciół Hioba, że przyczyną cierpień jego jest grzech, ale i Hiob, który chciał z Bogiem iść do sądu, kiedy wreszcie mógł mówić z nim bezpośrednio, stracił cały rezon. „Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić! Chcę spytać. Racz odpowiedzieć! Dotąd Cię znałem ze słyszenia, obecnie ujrzałem Cię wzrokiem,
stąd odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i w popiele”.
 
Odwołuje co powiedział. Czyli co odwołuje? Bóg mówi do Elihu: „Zapłonąłem gniewem na ciebie i na dwóch przyjaciół twoich, bo nie mówiliście o Mnie prawdy, jak sługa mój, Hiob”.
 
Przecież nie to, że cały czas wierzył w Boga. Skoro Bóg mówi o Hiobie, że ten mówił o Bogu prawdę. Myślę, że odwołuje te słowa gniewne, te pogróżki pod adresem Boga, to wyzwania, jaki Bogu rzucił słowami takimi m.in.: „[Gdy] gardzą mną przyjaciele, zwracam się z płaczem do Boga, by rozsądził spór człowieka z Bogiem, jakby człowieka z człowiekiem”,   a na które Bóg tak m.in. odpowiedział: 
Przepasz no biodra jak mocarz! Będę cię pytał - pouczysz Mnie. Naprawdę chcesz złamać me prawa? Wykażesz Mi zło? Jesteś czysty? Czy ramię masz mocne jak Bóg? Czy głos twój rozbrzmiewa jak Jego? Przywdziej potęgę, wyniosłość, przystrój się pięknem i siłą! Wylewaj pyszny twój gniew, spojrzyj na dumnych i poniż ich.

I tak doszliśmy do końca księgi Hioba. I co z tego, ze potem żył długo i szczęśliwie? Czy szczęście może być pełne po takim upadku? Czy można być w pełni szczęśliwym, gdy przeżyło się Holocaust? Czy jesteśmy winni i dlatego cierpimy. Czy cierpimy także bez winy. Jak ten ślepiec, który ze swoim nieszczęściem żył po to, by go uzdrowi Jezus i by mógł być zapisany na kartach Ewangelii.
 
Widzę, że kręcę się „za własnym ogonem”.
 
Czy nie za dużo oczekujemy od Boga, który dał nam wolną wolę, także do robienia zła, do sprawiania nieszczęścia bliźnim, i jednocześnie chcemy, by tę wolną wolę ludziom blokował, kiedy tylko o to go poprosimy. Ale często nie zdążymy poprosić. Czy Bóg jest o to, by nas strzegł zawsze i wszędzie, ale odpuszczał tylko wtedy, kiedy nasza wolna wola postanowi zrobić coś złego, na przykład przejechać przez wieś z szybkością 120 km/h, a akurat na drodze są małe dzieci?
 
Zresztą, czy może istnieć świat, w którym żyją wyłącznie ludzie w stanie najwyższego szczęścia? A niby skąd by mieli wiedzieć, że są w taki stanie, jeśliby nikt nie był nieszczęśliwy?
Czy nie za dużo oczekujemy od Boga? Przecież nawet On nie jest w stanie takiego świata stworzyć. Podobno tak było w Raju. Podobno. Tak ma być w Niebie. Może dlatego tyle nieszczęścia jest na Ziemi, byśmy w Niebie byli tylko szczęśliwi, w kontraście do naszego tu życia?
 
Czy chcemy wykazać Bogu zło, jak Hiob? Przecież Bóg jest Dobrem. W opozycji do Zła, które jest realne i obecne, i cały czas ma wpływ na nasze życie. Pewnie nie chodzi na pogaduszki z Bogiem, jak chce tego zapis o Hiobie, odzwierciedlający stan wyobrażeń ludzi tamtego czasu, ale cały czas jest i cały czas na nas wpływa.
 
Ja wiem, że łatwo teoretyzować temu, któremu jest dobrze. Wszyscy w tym momencie jesteśmy przyjaciółmi cierpiącego jakiegoś Hioba, któremu staramy się wytłumaczyć powód jego cierpienia.
Najgorzej bywa, kiedy sami stajemy się Hiobami.
Jacy wtedy będziemy? Czy potrafimy wszystko tak pięknie zracjonalizować, wytłumaczyć? Czy sami nie odwrócimy się – złamani ciężarem doświadczeń – od Boga? Czy nie przestaniemy w Niego wierzyć? Czy nie wyzwiemy Go na ludzki sąd, chcąc Mu udowodnić, ze był niesprawiedliwy?
 
Pisałem kiedyś na koniec wiersza, zatytułowanego „Osiemnastu z Siloe” takie słowa
 
„ale czyż można mówić o niesprawiedliwości
czyż  nie jest śmierć niespodziewana wpisana
w porządek świata nie jest przestrogą zachętą
do bycia gotowym bo przychodzi jak złodziej
i ani dnia ani godziny jej nie damy winni niewinni
bo jak się nie nawrócimy to wszyscy
tak jak oni zginiemy”
 
Nie wiem, czy cokolwiek, komukolwiek wyjaśniłem, przybliżyłem. Ale jakoś wylałem z siebie to, co mnie dręczyło. Pewnie to tylko będzie materiał do dalszych przemyśleń.
 

Jak Mielec i mielecki Oddział ARP stracili 4 lata.

  Zdjęcie za Radio Leliwa Mniej więcej 4 lata temu został z dnia na dzień pozbawiony pracy ówczesny dyrektor Oddziału ARP w Mielcu pan Kr...