poniedziałek, 9 lipca 2018

Czy komendant Auschwitz-Birkenau Rudolf Höss poszedł do Nieba?


Zdjęcie z egzekucji Rudolfa  Hössa -  zrobił je 16 kwietnia 1947 roku nieżyjący już fotoreporter Stanisław Dąbrowiecki. 

Nie mam podstaw do głębszych rozważań teologicznych. Jednak wiem z lekcji religii, że Chrystus powiedział Apostołom: "Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane" (J 20,23). I jeszcze dalej:  Zaprawdę, powiadam wam: wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by się ludzie dopuścili, będą im odpuszczone. ". (Mk 3,28).
Niedawno powiedziałem o tym bliskiej mi, choć niewierzącej osobie, która bardzo się na te słowa oburzyła: jak to? To można całe życie być zbrodniarzem i na końcu zyskać grzechów odpuszczenie, czyli przepustkę do wieczności w Niebie?
Ano można.
A ponieważ najprościej rozważać sprawy trudne na przypadkach ekstremalnych, granicznych, opowiedziałem mu zdarzenie, którego opis trudno znaleźć w jakiejkolwiek publikacji, bo jest tak trudno zrozumiałe, że nawet księża propagujący Miłosierdzie Boże milczą na ten temat.

Ja jednak, także czciciel Miłosierdzia Bożego, opowiem Wam tę historię, tak jak opowiedziałem mojemu znajomemu.

A było tak:

Niemcy wywieźli w 1940 roku do obozu w Oświęcimiu kilku jezuitów. Ich przełożony, krakowski prowincjał ojciec Władysław Lohn, pojechał do nich z pociechą duchową i z pomocą materialną. Nie miał pozwolenia na wejście na teren obozu, ale wtedy jeszcze druty kolczaste nie były szczelne, więc próbował wejść bez pozwolenia. Szybko został schwytany i postawiony przed komendantem Hössem.
Wyrok był przesądzony: kula w głowę. Stało się jednak inaczej. Kiedy Höss zorientował się, iż jezuita świetnie posługuje się niemieckim, nieoczekiwanie nabrał do niego zagadkowej sympatii i zapytał, jak się nazywa. Tym razem ci daruję – dodał dziwnie przyglądając się księdzu. – Ale jeśli złapię cię raz jeszcze, nie będę już taki łaskawy. Ksiądz Lohn przez całe lata zastanawiał się o co chodziło w tamtej historii? Dlaczego słynący z okrucieństwa i bezwzględności esesman tak po prostu go uwolnił? Bez najmniejszej nawet kary?
W roku 1947 sąd polski skazał Hössa na karę śmierci za jego zbrodnie wojenne. W Oświęcimiu zamordowano (tak się wtedy uważało) 2 mln ludzi, głównie Żydów, a Höss był przez większość czasu komendantem obozu.

Rudolf Höss siedział w więzieniu w Wadowicach, skąd wożono go na proces. Tam też pisał swoje wspomnienia. W liście do żony napisał: "Wyrosły we mnie duże wątpliwości, czy również moje odwrócenie się od Boga nie wychodziło z fałszywych przesłanek. Było to ciężkie zmaganie się. Odnalazłem jednak swoją wiarę w Boga."
Tam też poprosił o księdza. I podał jego nazwisko, które zapamiętał: Lohn.

Ojciec Lohn był akurat kapelanem w klasztorze Matki Bożej Miłosierdzia w krakowskich Łagiewnikach. Dokładnie w tym samym, w którym 9 lat wcześniej zmarła mistyczka – siostra Faustyna Kowalska. W czasie wojny zresztą, rozwinął się tam propagowany przez Faustynę kult Bożego Miłosierdzia. Któregoś dnia ojciec Lohn otrzymał wiadomość, że były komendant Auschwitz, Rudolf Höss, czeka właśnie na wykonanie wyroku śmierci w wadowickim areszcie i prosi o spowiednika. Przy czym tym spowiednikiem ma być właśnie on, ojciec Lohn. Jezuita oniemiał, ale jednocześnie zrozumiał wydarzenie sprzed siedmiu lat, którego nie umiał sobie dotychczas wytłumaczyć - Höss darował mu życie po to, by on w przyszłości pomógł mu nie umrzeć na wieczność.

Ojciec Lohn spędził w celi Hössa 13 godzin. Były komendant złożył katolickie wyznanie wiary i wyspowiadał się, otrzymując rozgrzeszenie. Nazajutrz spotkali się jeszcze raz. Höss, klęcząc na środku więziennej celi, przyjął Komunię Świętą. Świadkowie zdarzenia przez wiele lat milczeli o tym, co wtedy ujrzeli. Bo oto na ich oczach SS-Obersturmbahnführer Rudolf Höss, kiedyś pan życia i śmierci setek tysięcy, człowiek, którego nazwisko na zawsze miało stać się synonimem zbrodniarza, którego nie złamały wojny i więzienia, teraz klęczał w pokorze i zanosił się płaczem. On, który w 1922 r. oficjalnie wystąpił z Kościoła katolickiego, wracał do Boga. Został powieszony przed oświęcimską bramą w trzy dni po niedzieli, która dzisiaj jest Świętem Bożego Miłosierdzia. Sam sobie założył pętlę na szyję, kiedy pierwsza próba była nieudana.

Powie ktoś za Lemem: ciąg następujących po sobie wielu niezwykle mało prawdopodobnych zdarzeń potwierdza jedynie teorię przypadku.
Ja powiem tylko: ciąg tych niesamowitych zdarzeń potwierdza jedynie działanie Boga.
Tylko jak je sobie wytłumaczyć? Co prawda Ewangelia pełna jest przebaczania i miłosierdzia dla grzeszników, ale coś się w nas odruchowo buntuje, kiedy rozważamy ten przypadek. A jednak Bóg jest bogaty w Miłosierdzie. I daje je, nawet jak tego nie rozumiemy. Daje tym, którym my byśmy nie dali. Trzeba go tylko o to bardzo prosić.

Na kanwie tych zdarzeń napisałem kiedyś wiersz. Zatytułowałem go „Spowiedź ojca Lohna” Nie spowiedź Hössa. Ten mimo wszystko miał prościej. Bo tak naprawdę nieskończenie trudną rolę miał spowiednik, ojciec Lohn.

Spowiedź ojca Lohna

Ojcze Lohn z kościoła Jezusa Miłosiernego
wybrany na powiernika tajemnicy
duszy owładniętej złem na spowiednika
Hossa oczekującego na śmierć w wadowickim więzieniu
czy spałeś w noc przed rozgrzeszeniem

jak długo trwała spowiedź kata czy powiedział
jedynie zabiłem dwa miliony ludzi czy może
kazałeś mu wymieniać po kolei dwa miliony
imion z przerwą na myślenie pomiędzy
imieniem Szmula a imieniem Dawida a imieniem
Boga a imieniem Hawwy a imieniem bezimiennego

a może to ty szeptałeś niekończący się różaniec
imion kiedy on poprzez szubienicę zmierzał do nieba
które otwarłeś sam zostawszy z ciężarem wypalonych
do cna niespełnionych nadziei
z dłonią uschnięta jak odłamana gałąź sykomory
wargami spierzchłymi odpuszczeniem grzechów



PS1. I to by było na tyle. Prawie. Opowieść ta nie przekonała mojego niewierzącego znajomego. Nie mógł zaakceptować tak ogromnego Miłosierdzia Bożego. Zbuntował się, a właściwie utwierdził się w swoim buncie. A jak wy, którzy to przeczytacie?
Można odpuścić tak wielkie grzechy?
Można wierzyć, że jeden z największych zbrodniarzy będzie w Niebie, wraz z wielkimi świętymi za życia?
Ja wierzę, że tak. W końcu był Szaweł, który został twórcą chrześcijaństwa, było wielu, którzy odeszli, a potem wrócili.
Bóg wybacza.
Tylko politycy, te śmieszne, kalekie dzieci naszej cywilizacji, nie wybaczają. A za nimi zwykli ludzie, otumanieni propagandą.




PS2.  Zdarza mi się często myśleć o złu. Akurat dzieje się to w takim okresie mojego życia, kiedy wydaje mi się, że jestem od niego dość daleko, że jestem tylko jego obserwatorem, że się w miarę na niego uodporniłem. To może jest pyszałkowatość z mojej strony, bo nikt nigdy nie wie, co go czeka, czy nie zdarzą się okoliczności, w których znowu zainfekuje się złem, ale akurat teraz mogę powiedzieć, że jestem po stronie dobra. Byłoby nieuczciwe, gdybym nie napisał, że jestem po stronie Boga, bo chyba to jest powód takiego stanu.

Zło wciąga. Wciąga chyba głównie tym, że obcowanie z nim może być na początku przyjemne. Może dla niektórych będzie przyjemne aż do końca, ale wierzę, że dla większości staje się w pewnym momencie ciężarem. Czy próbują się od niego uwolnić, czy im się to udaje? Może często czekają na ostatni moment, aż przyjdzie ksiądz z ostatnimi sakramentami i wierzą, że to wystarczy. Może, kiedy czują się starsi i słabsi, i częściej przez to myślą o śmierci, ze strachu zwanego rozsądkiem starają się jakoś ułożyć sobie życie, zgodnie z zasadami określanymi przez tego akurat Boga, który jest im pod ręką.
Co czują ludzie, którzy zrzucili z siebie zło? Zło większe lub mniejsze, ale dotkliwe dla sumienia, a nie jakieś niewielkie zaniedbanie, ale coś, po czymś ktoś płakał, coś, co uczyniło wielką krzywdę, co było ciężkim złamaniem prawa?

Pewnie wielu z nas miało doświadczenie ulgi i to nie tylko po odejściu od konfesjonału. Myślę, że odczuwa się ulgę rozstania z czymś, co czyniło szkodę naszemu sumieniu, naszemu poczuciu godności, co czyniło szkodę naszym bliźnim.
Mówimy jednak o złach codziennych, większych i mniejszych, ale mieszczących się w pojmowaniu zwykłego człowieka. A gdy ktoś zabije?

W „normalnych” czasach nie ma wielu zbrodni. Chyba najczęstszą kategorią zabójstw zaplanowanych są zabójstwa dzieci nienarodzonych. To są świadome zbrodnie dzisiejszego czasu. Zbrodnie czynione przez ludzi tzw. normalnych, które jednocześnie wykluczają z Kościoła, a które odpuścić mogą kapłani wyznaczeni przez biskupa.

Czy te zbrodnie naszych czasów przygotowują ludzi na zło znacznie większe? Czy zabicie dziecka nienarodzonego może potem ułatwić zabicie człowieka, sąsiada, kiedy wmówimy sobie, że nie ma prawa mieszkać w naszym kraju, że jest żydowskim lub ukraińskim karaluchem, że zagraża naszym dzieciom, że zagraża nam samym? Czy jest taka prawidłowość? Bo przecież zło nie pojawia się z dziś na jutro. Przez wiele lat przygotowywano w nienawiści Hutu, by kiedyś, kiedy nadejdzie właściwy czas, mogli zabijać Tutsi. Każda nienawiść, każde zło musi trafić na właściwe podłoże. To największe do tej pory, zło ubrane w niemiecki mundur, też nie zrodziło się z dnia na dzień. Zasiewano go i hodowano przez lata.

Czym jest więc dobro, jeśli tak łatwo przegrywa ze złem? Czy jego zwycięstwa na łożu śmierci, ze strachu przed nią, są prawdziwymi zwycięstwami?

Można zadawać wiele pytań o zło, które w nas, w zakamarkach naszej duszy, drzemie i czeka. I kiedy wybuchnie, wypala od środka i pozostawia jedynie martwą skorupę ciała. Do której dobro nie ma po co powracać.
Czy na pewno?

Dlaczego nie pójdę wybierać Klimka lub Swoła

  Zdjęcie za WCJ24 z imprezy Biznes dla Stali Stało się to, czego się bałem i przed czym ostrzegałem w moich felietonach. Ale nie tylko...