Brat Jorge, ślepy bibliotekarz, nestor benedyktynów z „Imienia róży”
Umberto Eco, przekonany o destrukcyjnej sile śmiechu, bronił dostępu do dzieła
Arystotelesa „O poetyce”, szczególnie do zaginionego tomu drugiego, który
traktował o Komedii.
Uważał, że skoro Chrystus nigdy się nie śmiał (?), to śmiech jest rzeczą
złą. Uważał, że są rzeczy i sprawy, z których śmiać się nie tylko nie wypada,
ale z których śmiać się nie można. Bo jeśli wszystko wykpimy, wszystko
wydrwimy, obśmiejemy, obrócimy w żart, sprofanujemy rechotem, bezmyślnym
śmiechem, to cóż nam zostanie?
Cóż nam pozostanie poważnego, godnego szacunku, w tym świecie, który chcemy
zaśmiać śmiechem i drwiną, a który przecież nie jest śmieszny, choćby dlatego,
że na końcu każdej drogi, każdego rechotania, które ma zabić myślenie, zabić
refleksję nad nasza drogą, naszym jestestwem, są łzy. Jest cierpienie, jest
samotność, jest śmierć.
Cóż nam pozostanie?
Rechot na śmiertelnym łożu? A wcześniej ciągły chichot nie kończącej się
przyjemności, satysfakcji fizycznej z używania wszystkiego, do czego mamy
dostęp, na co nas stać, a ostatnio także na co nas nie stać?
Śmiech stał się w dzisiejszych czasach strawą fizyczną, nie duchową.
Dzisiaj śmiech nie zaspokaja wyrafinowanych, duchowych potrzeb, jak robiły to
dawne kabarety, których często wyrafinowane intelektualnie skecze trzeba było
zrozumieć i mieć do tego zrozumienia odpowiednie wykształcenie i wrażliwość. Dzisiaj
śmiech – wyzwalany prymitywnymi żartami ze wszystkiego, serwowanymi przez
najpodlejsze ansamble, uruchamia żołądek
i trzewia, nie intelekt. Celuje w tym telewizja polska w kanale rozrywka, ale
dzielnie nadążają za nią wszystkie inne telewizje, nie mówiąc o plotkarskiej
prasie.
Zapewne brat Jorge miał na myśli nie śmiech kretyński dzisiejszego plebsu,
ale wyrafinowany śmiech ludzi mogących zrozumieć Poetykę Arystotelesa, tym
niemniej jego przesłanie, bardzo może na dzisiaj kontrowersyjne, że śmiech zabija,
ma w sobie coś z prawdy.
Zabija śmiech plebsu. Durny,
bezmyślny śmiech, rechot po którym boli pełny brzuch, ale głowa jest
coraz bardziej pusta. Śmiech podsuwany plebsowi nie tylko przez durne kabarety,
nie tylko przez sprzedajnych pismaków, leczących dodatkowo swoje kompleksy, ale
także przez - jednak wyrafinowanych intelektualnie – publicystów i użytkowych
filozofów.
Śmiech plebsu. Ludowy śmiech, ludowa złośliwość, ludowa niechęć, nawet
nienawiść do lepszych, do bogatszych, do piękniejszych, do mądrzejszych.
Szczególnie do wyróżnionych nad ogół, jak księża. Bo księża są wyróżnieni nad
ogół. I to niezależnie od tego, czy jak biskup Głódź szpanują majątkiem, czy
jak ojciec Kramer wyróżniają się mądrością, albo jak biskup Ryś postępowością.
Bo oni są wyróżnieni. Sami tego chcieliśmy. Sami ten stan kiedyś
zaakceptowaliśmy, nawet jak większość z nas nie akceptuje postępowania abp.
Głódzia.
Kiedyś zobaczę film Kler. Nie odżegnuję się. Choć zawsze wolałem o czymś
przeczytać i coś przemyśleć. Nie jestem fanem sztuki filmowej. A sytuację
księży w miarę znam, choćby czytając różne materiały gazetowe czy internetowe.
Ich samotność, ich absolutną podległość, może wręcz uwięzienie w ciasnym
gorsecie, i organizacji, i samotności, ich częsty, z tego wynikły, alkoholizm
albo szukanie ukojenia u kobiety, nawet samobójstwa, jak to miało kilkakrotnie
miejsce w naszej diecezji pod rządami poprzedniego ordynariusza, czy chęć
dostatniego, jak inni ludzie, życia do czego potrzebne są pieniądze. Także nieliczne, ale jednak, przypadki skłonności do
dzieci. O tym mówiło się także w Mielcu przed laty. I co? I nic. I to także
wyobrażam sobie. Tę korporacyjną niemożność sensownego i w miarę reagującego na
wyzwania czasu działania, tak w górę, jak i w dół. Już tyle przeżyłem,
przeczytałem i tyle widziałem, że żaden film nie odsłoni mi nowych horyzontów.
A film ma to do siebie, jak każda sztuka, że potrafi z pojedynczych przypadków,
łatek, utkać tkaninę błazna, okrywającą całość postaci, zamiast odsłaniać
pojedyncze jej rany, tymi łatami czasem maskowane.
Najbardziej boję się śmiechu gawiedzi. Pustego, bezrefleksyjnego. Ten
śmiech zabija. Mało kto jest na niego odporny. Ten śmiech najczęściej służy
przykryciu swoich własnych grzechów i lęków. Ten śmiech ma usprawiedliwiać
śmiejącego się. Zapominam o własnych grzechach, wyśmiewam cudzie. Nie widzę
belki, dostrzegam - nawet jeśli nie
źdźbło – to kij. I tym kijem walę na oślep.
Ja bardzo boleję nad tym, że Kościół w Polsce nie umie się znaleźć w
czasach, w których nam przyszło żyć. Trudnych czasach. I zmierzających do
gorszego, mniej bezpiecznego, nawet jeśli bardziej sytego.
Kościół jest mi potrzebny. Jest potrzebny moim dzieciom, wierzę, że i
wnukom. I nic go nie zastąpi. I, rozumiejąc, że w korporacyjno – bosko (choć
Bóg najmniej tu się wtrąca) – biskupiej strukturze wprowadzanie jakichkolwiek
zmian goniących czas jest przeraźliwie trudne, nie mogę obojętnie patrzeć na
ześlizgiwanie się Kościoła po równi pochyłej. Nie mogę patrzeć na utratę ludzi
młodych, Kościoła i mojej przyszłości. Jak widzę te geriatryczne msze w moim
kościele, to wyć mi się chce. Jak słyszę, że Synod Diecezji Tarnowskiej ma
trwać 3 lata, to ogarnia mnie żal i zniechęcenie, a jak dodatkowo się
dowiaduję, że jednym z pierwszych jego ustaleń ma być lista piosenek, których
nie wolno/które wolno wykonywać w czasie ślubu kościelnego, to ogarnia mnie
przerażenie.
A jak dodatkowo pomyślę, choć może się mylę, bardzo bym chciał się mylić, o
tych fasadowych radach synodalnych w parafiach, które w zasadzie tylko
przytakują proboszczom, to pytam, dokąd zmierzamy.
Ale mamy Kościół. W nim Boga. Kościół jest też Hiszpanii. Prawie pusty. I
też jest w nim Bóg. Czy jest nam obojętne, jaki za lat dziesięć czy dwadzieścia
będziemy mieli Kościół w Polsce? Mnie nie jest.
Dlatego, widząc wiele w Kościele spraw godnych krytyki czy nawet wyśmiania,
nie kpię.
Jak wyśmiejemy Kościół, zohydzimy księży, wykpimy naszą wiarę z jej
dogmatami, a Boga rozmienimy na drobne pomiędzy bożków, panteizmy, wróżbitów,
moonów, nowoczesne zabobony, to cóż nam pozostanie?
Co nam zostanie z naszego życia?
Ja rozumiem, że ktoś jest ateistą. Jego sprawa, gdy nie toczy wojny z
wierzącymi.
Ja nie rozumiem wierzących, którzy toczą wojnę z innymi wierzącymi i z
Kościołem, zamiast go zmieniać.
Że się nie da? Wiem, że to trudne. Ale musimy próbować. Sami księża i
biskupi Kościoła nam nie uratują. Wszyscy, którym nie jest on obojętny, zamiast
śmiać się, drwić, niech próbują naprawiać. Choćby mówiąc głośno.
Ale księża i biskupi też muszą zrozumieć, że dalej nie można się trzymać
kościelnego status quo, bo ono jest jak koło ratunkowe, z którego schodzi
powietrze.
Ludzie na filmie Kler nie śmieją się. Ludzie są przeraźliwie poważni. I dla
mnie to jest znak, nadzieja, że prawie wszyscy, przynajmniej wierzący,
zabierzemy się za konieczne reformy. Że nie chodzi nam o to, by Kościół, wiarę,
księży, Boga wreszcie, wyśmiać, ale że pragniemy zmiany. Nawet jak nie bardzo w
nią wierzymy.
Ale co nam pozostało?
Ps. Z tym śmiechem to jest tak różnie. Moja Mama zawsze mówiła, że śmiech
jest ostatnim stadium rozpaczy. Że ludzie, gdy jest im ciężko, najpierw
narzekają, potem płaczą. Na końcu zaczynają się śmiać. I taki śmiech jest
najgroźniejszy. Na taki śmiech winna szczególnie zwracać uwagę każda władza, bo
wtedy już wie, że za chwilę będzie wybuch czy załamanie.
Starych ludzi czasem dobrze słuchać. My na razie się martwimy lub płaczemy.
Jeszcze mało kto się śmieje.