wtorek, 16 października 2018

Wyśmiać Kościół, wyśmiać Wszystko


Brat Jorge, ślepy bibliotekarz, nestor benedyktynów z „Imienia róży” Umberto Eco, przekonany o destrukcyjnej sile śmiechu, bronił dostępu do dzieła Arystotelesa „O poetyce”, szczególnie do zaginionego tomu drugiego, który traktował o Komedii.
Uważał, że skoro Chrystus nigdy się nie śmiał (?), to śmiech jest rzeczą złą. Uważał, że są rzeczy i sprawy, z których śmiać się nie tylko nie wypada, ale z których śmiać się nie można. Bo jeśli wszystko wykpimy, wszystko wydrwimy, obśmiejemy, obrócimy w żart, sprofanujemy rechotem, bezmyślnym śmiechem, to cóż nam zostanie?

Cóż nam pozostanie poważnego, godnego szacunku, w tym świecie, który chcemy zaśmiać śmiechem i drwiną, a który przecież nie jest śmieszny, choćby dlatego, że na końcu każdej drogi, każdego rechotania, które ma zabić myślenie, zabić refleksję nad nasza drogą, naszym jestestwem, są łzy. Jest cierpienie, jest samotność, jest śmierć.
Cóż nam pozostanie?

Rechot na śmiertelnym łożu? A wcześniej ciągły chichot nie kończącej się przyjemności, satysfakcji fizycznej z używania wszystkiego, do czego mamy dostęp, na co nas stać, a ostatnio także na co nas nie stać?

Śmiech stał się w dzisiejszych czasach strawą fizyczną, nie duchową. Dzisiaj śmiech nie zaspokaja wyrafinowanych, duchowych potrzeb, jak robiły to dawne kabarety, których często wyrafinowane intelektualnie skecze trzeba było zrozumieć i mieć do tego zrozumienia odpowiednie wykształcenie i wrażliwość. Dzisiaj śmiech – wyzwalany prymitywnymi żartami ze wszystkiego, serwowanymi przez najpodlejsze ansamble,  uruchamia żołądek i trzewia, nie intelekt. Celuje w tym telewizja polska w kanale rozrywka, ale dzielnie nadążają za nią wszystkie inne telewizje, nie mówiąc o plotkarskiej prasie.

Zapewne brat Jorge miał na myśli nie śmiech kretyński dzisiejszego plebsu, ale wyrafinowany śmiech ludzi mogących zrozumieć Poetykę Arystotelesa, tym niemniej jego przesłanie, bardzo może na dzisiaj kontrowersyjne, że śmiech zabija, ma w sobie coś z prawdy.
Zabija śmiech plebsu. Durny,  bezmyślny śmiech, rechot po którym boli pełny brzuch, ale głowa jest coraz bardziej pusta. Śmiech podsuwany plebsowi nie tylko przez durne kabarety, nie tylko przez sprzedajnych pismaków, leczących dodatkowo swoje kompleksy, ale także przez - jednak wyrafinowanych intelektualnie – publicystów i użytkowych filozofów.
Śmiech plebsu. Ludowy śmiech, ludowa złośliwość, ludowa niechęć, nawet nienawiść do lepszych, do bogatszych, do piękniejszych, do mądrzejszych. Szczególnie do wyróżnionych nad ogół, jak księża. Bo księża są wyróżnieni nad ogół. I to niezależnie od tego, czy jak biskup Głódź szpanują majątkiem, czy jak ojciec Kramer wyróżniają się mądrością, albo jak biskup Ryś postępowością. Bo oni są wyróżnieni. Sami tego chcieliśmy. Sami ten stan kiedyś zaakceptowaliśmy, nawet jak większość z nas nie akceptuje postępowania abp. Głódzia.

Kiedyś zobaczę film Kler. Nie odżegnuję się. Choć zawsze wolałem o czymś przeczytać i coś przemyśleć. Nie jestem fanem sztuki filmowej. A sytuację księży w miarę znam, choćby czytając różne materiały gazetowe czy internetowe. Ich samotność, ich absolutną podległość, może wręcz uwięzienie w ciasnym gorsecie, i organizacji, i samotności, ich częsty, z tego wynikły, alkoholizm albo szukanie ukojenia u kobiety, nawet samobójstwa, jak to miało kilkakrotnie miejsce w naszej diecezji pod rządami poprzedniego ordynariusza, czy chęć dostatniego, jak inni ludzie, życia do czego potrzebne są pieniądze. Także nieliczne, ale jednak, przypadki skłonności do dzieci. O tym mówiło się także w Mielcu przed laty. I co? I nic. I to także wyobrażam sobie. Tę korporacyjną niemożność sensownego i w miarę reagującego na wyzwania czasu działania, tak w górę, jak i w dół. Już tyle przeżyłem, przeczytałem i tyle widziałem, że żaden film nie odsłoni mi nowych horyzontów. A film ma to do siebie, jak każda sztuka, że potrafi z pojedynczych przypadków, łatek, utkać tkaninę błazna, okrywającą całość postaci, zamiast odsłaniać pojedyncze jej rany, tymi łatami czasem maskowane.

Najbardziej boję się śmiechu gawiedzi. Pustego, bezrefleksyjnego. Ten śmiech zabija. Mało kto jest na niego odporny. Ten śmiech najczęściej służy przykryciu swoich własnych grzechów i lęków. Ten śmiech ma usprawiedliwiać śmiejącego się. Zapominam o własnych grzechach, wyśmiewam cudzie. Nie widzę belki, dostrzegam  - nawet jeśli nie źdźbło – to kij. I tym kijem walę na oślep.

Ja bardzo boleję nad tym, że Kościół w Polsce nie umie się znaleźć w czasach, w których nam przyszło żyć. Trudnych czasach. I zmierzających do gorszego, mniej bezpiecznego, nawet jeśli bardziej sytego.

Kościół jest mi potrzebny. Jest potrzebny moim dzieciom, wierzę, że i wnukom. I nic go nie zastąpi. I, rozumiejąc, że w korporacyjno – bosko (choć Bóg najmniej tu się wtrąca) – biskupiej strukturze wprowadzanie jakichkolwiek zmian goniących czas jest przeraźliwie trudne, nie mogę obojętnie patrzeć na ześlizgiwanie się Kościoła po równi pochyłej. Nie mogę patrzeć na utratę ludzi młodych, Kościoła i mojej przyszłości. Jak widzę te geriatryczne msze w moim kościele, to wyć mi się chce. Jak słyszę, że Synod Diecezji Tarnowskiej ma trwać 3 lata, to ogarnia mnie żal i zniechęcenie, a jak dodatkowo się dowiaduję, że jednym z pierwszych jego ustaleń ma być lista piosenek, których nie wolno/które wolno wykonywać w czasie ślubu kościelnego, to ogarnia mnie przerażenie.

A jak dodatkowo pomyślę, choć może się mylę, bardzo bym chciał się mylić, o tych fasadowych radach synodalnych w parafiach, które w zasadzie tylko przytakują proboszczom, to pytam, dokąd zmierzamy.

Ale mamy Kościół. W nim Boga. Kościół jest też Hiszpanii. Prawie pusty. I też jest w nim Bóg. Czy jest nam obojętne, jaki za lat dziesięć czy dwadzieścia będziemy mieli Kościół w Polsce? Mnie nie jest.

Dlatego, widząc wiele w Kościele spraw godnych krytyki czy nawet wyśmiania, nie kpię.
Jak wyśmiejemy Kościół, zohydzimy księży, wykpimy naszą wiarę z jej dogmatami, a Boga rozmienimy na drobne pomiędzy bożków, panteizmy, wróżbitów, moonów, nowoczesne zabobony, to cóż nam pozostanie?

Co nam zostanie z naszego życia?

Ja rozumiem, że ktoś jest ateistą. Jego sprawa, gdy nie toczy wojny z wierzącymi.
Ja nie rozumiem wierzących, którzy toczą wojnę z innymi wierzącymi i z Kościołem, zamiast go zmieniać.
Że się nie da? Wiem, że to trudne. Ale musimy próbować. Sami księża i biskupi Kościoła nam nie uratują. Wszyscy, którym nie jest on obojętny, zamiast śmiać się, drwić, niech próbują naprawiać. Choćby mówiąc głośno.

Ale księża i biskupi też muszą zrozumieć, że dalej nie można się trzymać kościelnego status quo, bo ono jest jak koło ratunkowe, z którego schodzi powietrze.
Ludzie na filmie Kler nie śmieją się. Ludzie są przeraźliwie poważni. I dla mnie to jest znak, nadzieja, że prawie wszyscy, przynajmniej wierzący, zabierzemy się za konieczne reformy. Że nie chodzi nam o to, by Kościół, wiarę, księży, Boga wreszcie, wyśmiać, ale że pragniemy zmiany. Nawet jak nie bardzo w nią wierzymy.
Ale co nam pozostało?

Ps. Z tym śmiechem to jest tak różnie. Moja Mama zawsze mówiła, że śmiech jest ostatnim stadium rozpaczy. Że ludzie, gdy jest im ciężko, najpierw narzekają, potem płaczą. Na końcu zaczynają się śmiać. I taki śmiech jest najgroźniejszy. Na taki śmiech winna szczególnie zwracać uwagę każda władza, bo wtedy już wie, że za chwilę będzie wybuch czy załamanie.
Starych ludzi czasem dobrze słuchać. My na razie się martwimy lub płaczemy. Jeszcze mało kto się śmieje.

poniedziałek, 15 października 2018

Wyśmiać Kościół, wyśmiać Wszystko.



Brat Jorge, ślepy bibliotekarz, nestor benedyktynów z „Imienia róży” Umberto Eco, przekonany o destrukcyjnej sile śmiechu, bronił dostępu do dzieła Arystotelesa „O poetyce”, szczególnie do zaginionego tomu drugiego, który traktował o Komedii.

Uważał, że skoro Chrystus nigdy się nie śmiał (?), to śmiech jest rzeczą złą. Uważał, że są rzeczy i sprawy, z których śmiać się nie tylko nie wypada, ale z których śmiać się nie można. Bo jeśli wszystko wykpimy, wszystko wydrwimy, obśmiejemy, obrócimy w żart, sprofanujemy rechotem, bezmyślnym śmiechem, to cóż nam zostanie?

Cóż nam pozostanie poważnego, godnego szacunku, w tym świecie, który chcemy zaśmiać śmiechem i drwiną, a który przecież nie jest śmieszny, choćby dlatego, że na końcu każdej drogi, każdego rechotania, które ma zabić myślenie, zabić refleksję nad nasza drogą, naszym jestestwem, są łzy. Jest cierpienie, jest samotność, jest śmierć.

Cóż nam pozostanie?
Rechot na śmiertelnym łożu? A wcześniej ciągły chichot nie kończącej się przyjemności, satysfakcji fizycznej z używania wszystkiego, do czego mamy dostęp, na co nas stać, a ostatnio także na co nas nie stać?

Śmiech stał się w dzisiejszych czasach strawą fizyczną, nie duchową. Dzisiaj śmiech nie zaspokaja wyrafinowanych, duchowych potrzeb, jak robiły to dawne kabarety, których często wyrafinowane intelektualnie skecze trzeba było zrozumieć i mieć do tego zrozumienia odpowiednie wykształcenie i wrażliwość. Dzisiaj śmiech – wyzwalany prymitywnymi żartami ze wszystkiego, serwowanymi przez najpodlejsze ansamble,  uruchamia żołądek i trzewia, nie intelekt. Celuje w tym telewizja polska w kanale rozrywka, ale dzielnie nadążają za nią wszystkie inne telewizje, nie mówiąc o plotkarskiej prasie.

Zapewne brat Jorge miał na myśli nie śmiech kretyński dzisiejszego plebsu, ale wyrafinowany śmiech ludzi mogących zrozumieć Poetykę Arystotelesa, tym niemniej jego przesłanie, bardzo może na dzisiaj kontrowersyjne, że śmiech zabija, ma w sobie coś z prawdy.

Zabija śmiech plebsu. Durny,  bezmyślny śmiech, rechot po którym boli pełny brzuch, ale głowa jest coraz bardziej pusta. Śmiech podsuwany plebsowi nie tylko przez durne kabarety, nie tylko przez sprzedajnych pismaków, leczących dodatkowo swoje kompleksy, ale także przez - jednak wyrafinowanych intelektualnie – publicystów i użytkowych filozofów.

Śmiech plebsu. Ludowy śmiech, ludowa złośliwość, ludowa niechęć, nawet nienawiść do lepszych, do bogatszych, do piękniejszych, do mądrzejszych. Szczególnie do wyróżnionych nad ogół, jak księża. Bo księża są wyróżnieni nad ogół. I to niezależnie od tego, czy jak biskup Głódź szpanują majątkiem, czy jak ojciec Kramer wyróżniają się mądrością, albo jak biskup Ryś postępowością. Bo oni są wyróżnieni. Sami tego chcieliśmy. Sami ten stan kiedyś zaakceptowaliśmy, nawet jak większość z nas nie akceptuje postepowania abp. Głódzia.

Kiedyś zobaczę film Kler. Nie odżegnuję się. Choć zawsze wolałem o czymś przeczytać i coś przemyśleć. Nie jestem fanem sztuki filmowej. A sytuację księży w miarę znam, choćby czytając różne materiały gazetowe czy internetowe. Ich samotność, ich absolutną podległość, może wręcz uwięzienie w ciasnym gorsecie, i organizacji, i samotności, ich częsty, z tego wynikły, alkoholizm albo szukanie ukojenia u kobiety, nawet samobójstwa, jak to miało kilkakrotnie miejsce w naszej diecezji pod rządami poprzedniego ordynariusza, czy chęć dostatniego, jak inni ludzie, życia do czego potrzebne są pieniądze. Także nieliczne, ale jednak, przypadki skłonności do dzieci. O tym mówiło się także w Mielcu przed laty. I co? I nic. I to także wyobrażam sobie. Tę korporacyjną niemożność sensownego i w miarę reagującego na wyzwania czasu działania, tak w górę, jak i w dół. Już tyle przeżyłem, przeczytałem i tyle widziałem, że żaden film nie odsłoni mi nowych horyzontów. A film ma to do siebie, jak każda sztuka, że potrafi z pojedynczych przypadków, łatek, utkać tkaninę błazna, okrywającą całość postaci, zamiast odsłaniać pojedyncze jej rany, tymi łatami czasem maskowane.

Najbardziej boję się śmiechu gawiedzi. Pustego, bezrefleksyjnego. Ten śmiech zabija. Mało kto jest na niego odporny. Ten śmiech najczęściej służy przykryciu swoich własnych grzechów i lęków. Ten śmiech ma usprawiedliwiać śmiejącego się. Zapominam o własnych grzechach, wyśmiewam cudzie. Nie widzę belki, dostrzegam  - nawet jeśli nie źdźbło – to kij. I tym kijem walę na oślep.

Ja bardzo boleję nad tym, że Kościół w Polsce nie umie się znaleźć w czasach, w których nam przyszło żyć. Trudnych czasach. I zmierzających do gorszego, mniej bezpiecznego, nawet jeśli bardziej sytego.
Kościół jest mi potrzebny. Jest potrzebny moim dzieciom, wierzę, że i wnukom. I nic go nie zastąpi. I, rozumiejąc, że w korporacyjno – bosko (choć Bóg najmniej tu się wtrąca) – biskupiej strukturze wprowadzanie jakichkolwiek zmian goniących czas jest przeraźliwie trudne, nie mogę obojętnie patrzeć na ześlizgiwanie się Kościoła po równi pochyłej. Nie mogę patrzeć na utratę ludzi młodych, Kościoła i mojej przyszłości. Jak widzę te geriatryczne msze w moim kościele, to wyć mi się chce. Jak słyszę, że Synod Diecezji Tarnowskiej ma trwać 3 lata, to ogarnia mnie żal i zniechęcenie, a jak dodatkowo się dowiaduję, że jednym z pierwszych jego ustaleń ma być lista piosenek, których nie wolno/które wolno wykonywać w czasie ślubu kościelnego, to ogarnia mnie przerażenie.
A jak dodatkowo pomyślę, choć może się mylę, bardzo bym chciał się mylić, o tych fasadowych radach synodalnych w parafiach, które w zasadzie tylko przytakują proboszczom, to pytam, dokąd zmierzamy.

Ale mamy Kościół. W nim Boga. Kościół jest też Hiszpanii. Prawie pusty. I też jest w nim Bóg. Czy jest nam obojętne, jaki za lat dziesięć czy dwadzieścia będziemy mieli Kościół w Polsce? Mnie nie jest.
Dlatego, widząc wiele w Kościele spraw godnych krytyki czy nawet wyśmiania, nie kpię.
Jak wyśmiejemy Kościół, zohydzimy księży, wykpimy naszą wiarę z jej dogmatami, a Boga rozmienimy na drobne pomiędzy bożków, panteizmy, wróżbitów, moonów, nowoczesne zabobony, to cóż nam pozostanie?

Co nam zostanie z naszego życia?
Ja rozumiem, że ktoś jest ateistą. Jego sprawa, gdy nie toczy wojny z wierzącymi.
Ja nie rozumiem wierzących, którzy toczą wojnę z innymi wierzącymi i z Kościołem, zamiast go zmieniać.
Że się nie da? Wiem, że to trudne. Ale musimy próbować. Sami księża i biskupi Kościoła nam nie uratują. Wszyscy, którym nie jest on obojętny, zamiast śmiać się, drwić, niech próbują naprawiać. Choćby mówiąc głośno.
Ale księża i biskupi też muszą zrozumieć, że dalej nie można się trzymać kościelnego status quo, bo ono jest jak koło ratunkowe, z którego schodzi powietrze.

Ludzie na filmie Kler nie śmieją się. Ludzie są przeraźliwie poważni. I dla mnie to jest znak, nadzieja, że prawie wszyscy, przynajmniej wierzący, zabierzemy się za konieczne reformy. Że nie chodzi nam o to, by Kościół, wiarę, księży, Boga wreszcie, wyśmiać, ale że pragniemy zmiany. Nawet jak nie bardzo w nią wierzymy.
Ale co nam pozostało?

Ps. Z tym śmiechem to jest tak różnie. Moja Mama zawsze mówiła, że śmiech jest ostatnim stadium rozpaczy. Że ludzie, gdy jest im ciężko, najpierw narzekają, potem płaczą. Na końcu zaczynają się śmiać. I taki śmiech jest najgroźniejszy. Na taki śmiech winna szczególnie zwracać uwagę każda władza, bo wtedy już wie, że za chwilę będzie wybuch czy załamanie.
Starych ludzi czasem dobrze słuchać. My na razie się martwimy lub płaczemy. Jeszcze mało kto się śmieje.

Prezydent na posyłki

  Zdjęcie ze strony Miasto Mielec Jakoś tak bez entuzjazmu obejrzałem niedawno film z Denzelem Washingtonem, zatytułowany „Bez litości 3 Ost...