środa, 5 stycznia 2022

Jak (dobrzy) obywatele reagują na masowe umieranie innych (dobrych) obywateli?

 

Rozważania na podstawie zdarzeń mających miejsce w III Rzeszy Niemieckiej i w III Rzeczypospolitej.

1.

Przeczytałem w jeden dzień potężne tomisko zatytułowane „Wojna lekarzy Hitlera”. Jak zacząłem, nie mogłem się oderwać, aż skończyłem gdzieś o drugiej w nocy. Książka ma dwa główne i wiele pobocznych wątków, splecionych ze sobą w fascynująca, ale tragiczną czy makabryczną opowieść. Dwa główne, to losy osobistego lekarza Hitlera, Theodora Morella oraz jego lekarza przybocznego, Karla Brandta. Wątek Morella  jest jednocześnie historią powolnej degradacji zdrowia przywódcy III Rzeszy, historią fascynującą oraz walki tegoż lekarza o zdrowie super nietypowego i przeraźliwie trudnego pacjenta. Kto ciekaw, przeczyta.

Wątek drugi to kariera młodego chirurga, Karla Brandta, który został lekarzem przybocznym wodza, takim od ewentualnego nieszczęścia w podróży, który jednocześnie jako zaufany człowiek Hitlera zrobił w III Rzeszy oszałamiającą karierę, zostając na koniec komisarzem Rzeszy ds. sanitarnych i służby zdrowia (po naszemu - ministrem zdrowia).

I ten wątek jest najciekawszy. Pokazuje on, jak sam Brandt i bardzo wielu niemieckich lekarzy powoli stawało się mordercami, realizując zadania partii. Zadania partii w „oczyszczaniu Narodu” z elementów chorych. Te elementy to ludzie. Mniej sprawni umysłowo czy fizycznie, niżby tego oczekiwała władza, a przez to jej zbędni, stanowiący balast dla władzy społeczny, dodatkowy koszt.  Władza nie mogła sobie pozwolić  na to, by zajmować szpitalne łóżka potrzebne dla ludzi, którym można by pomóc.

A zaczęło się tak jakoś prosto. Pośród tysięcy listów, które Niemcy przysyłali do Kancelarii rzeszy z prośbami np. o łaskę, wiosną 1939 roku przyszedł list, w którym ojciec prosił Hitlera o śmierć dla swojego dziecka. Urodziło się ona straszliwie zdeformowane i rodzice byli w totalnej depresji. List trafił do Hitlera i ten wysłał swojego lekarza przybocznego Brandta, z poleceniem by zbadał sprawę i jeśli uzna, że prośba jest zasadna, by „działał natychmiast”. Temu niemowlakowi, który przeszedł do niemieckiej historii jako „dziecko K”, doktor Brandt dał zastrzyk z luminalu. Zmarło.

Hitler, ale także wielu niemieckich uczonych, przed wojną uważali, że należy likwidować „bezwartościowe życie” dbając o czystość genetyczną społeczeństwa jak i o finanse państwa. Dyskusja wcale nie była ukierunkowana, bo wielu ludzi i uczonych było przeciwko eutanazji, ale także przeciw przerywaniu ciąży.


 Osobisty lekarz Hitlera , Morell, na jego polecenie, sporządził  - po załatwieniu przypadku „dziecka K” - raport, a w nim m.in. takie wyliczenie: oszczędności w przypadku 200 tys. chorych psychicznie, jacy byli w niemieckich szpitalach, sięgałyby do 1945 roku 8 miliardów reichsmarek. Gdyby oczywiście tych chorych nie było.

I wtedy Hitler, także po oglądnięciu przesłanych mu filmów ze szpitali psychiatrycznych,  podpisał dekret w sprawie powszechnej eutanazji. Był to jedyny podpisany przez niego dokument, w którym daje zgodę na ludobójstwo. Nigdy go nie opublikowano. Leżał w sejfie i był wyciągany, gdy któryś z lekarzy, dobieranych do prowadzenia  akcji „T4”, bo pod taką nazwą eutanazja przeszła do historii, miał wątpliwości, czy takie działalnie jest zgodne z prawem.

Akcja zaczęła się rozkręcać, zorganizowana wg dobrej niemieckiej modły. Lekarze w szpitalach psychiatrycznych mieli obowiązek wypełniania specjalnych ankiet personalnych pacjentów, po zakwalifikowanych przyjeżdżały specjalne autobusy i wiozły ich do komór gazowych, w których zabijano ich tlenkiem węgla. Potem palono. Urny z prochami przesyłano rodzinom. Takich ośrodków na terenie rzeszy było kilka a ich „przerób” w 1940 roku wynosił 700 osób na miesiąc. Ponieważ jednoczesna duża ilość zgonów zaczęła budzić podejrzenia, opracowano później, w drugiej części akcji, specjalną dietę, która zabijała  - po miesiącu żywienia - przekazanych ze szpitali pacjentów.

Do współpracy wciągano coraz to nowych lekarzy. Nawet jeśli niektórzy na początku mieli opory, jakoś dziwnie szybko się ich pozbywali. Bez przymusu. Zarobkami czy obietnicą przeniesienia z frontu do „spokojnej” pracy.

Akcja zaczęła się późną jesienią 1939 (dekret Hitlera miał datę 1.09.1039), z przerwą w drugiej połowie 1941 roku trwała do końca wojny. Zamordowano 80 – 100 tys. upośledzonych Niemców, a ogólnie ok. 200 tys. ludzi, bo potem mordowano także więźniów obozów koncentracyjnych w ramach okrutnych eksperymentów medycznych. Funkcjonariusze zaangażowani w akcję T4 organizowali w 1942 roku masową eksterminację Żydów w obozach zagłady w Polsce. Zamordowano tam miliony Żydów. A zaczęło się od „dziecka K”. Szefem akcji T4 był szef Kancelarii Rzeszy Bouhler, a za całość działań odpowiadał dr Brandt

Po co ja to piszę? Każdy może sobie poczytać o tym w Wikipedii lub wzmiankowanej książce.

Ano piszę, bo interesuje mnie dzisiaj, bardziej nawet od ilości ofiar, jak się zachowywali w stosunku do tych mordów, których – mimo wielkiej tajemnicy na początku – nie udało się ukryć, tzw. zwykli Niemcy. Wiele rodzin nie interesowało się swoimi chorymi krewnymi, ale wielu zaczęło protestować. Wyrazicielem tych zaniepokojonych został niemiecki biskup katolicki Moguncji hrabia von Galen, który w kazaniu wygłoszonym 31 sierpnia 1941 roku publicznie nazwał „zabijanie z litości” zwyczajnym morderstwem. Powiedział m.in. Biada ludowi Niemiec, gdzie zabija się niewinnych, a ich mordercy pozostają bezkarni. (...) Nie mamy do czynienia z maszynami, końmi i krowami, których jedyny cel polega na służeniu ludzkości, wytwarzaniu dóbr dla człowieka. Maszyny można złomować, a zwierzęta zaprowadzić do rzeźni, kiedy nie spełniają już swoich funkcji. Nie, mamy do czynienia z ludzkimi istotami, naszymi bliźnimi, naszymi braćmi i siostrami. Z biednymi chorymi ludźmi – jeśli chcecie: ludźmi


 
Nie aresztowano go od razu, bo się bano reakcji świata, ale rozpoczęto przeciw niemu wielką akcję oszczerstw. Aresztowano go po zamachu na Hitlera. Zmarł w 1946 roku, a Benedykt XVI ogłosił go w 2005 roku błogosławionym. Prócz niego protestowali jeszcze dwaj pastorzy, jednocześnie dyrektorzy szpitali psychiatrycznych, Braun i Bodelschwingh, z których pierwszy został aresztowany, a drugi, mniej radykalny uniknął więzienia. No i jeszcze sędzia Lothar Kreyssig, który, gdy dowiedział się, że za mordami stoi Kancelaria Rzeszy, złożył oficjalny donos na jej szefa Bouhlera, a kiedy mu pokazano trzymany w sejfie dokument o „łasce śmierci” podpisany przez Hitlera, stwierdził krótko: Słowo Fuhrera nie tworzy prawa. Za to karnie przeniesiono w stan spoczynku.

I to byli wszyscy. Naród w swej masie milczał. Większość zainteresowanych może była nawet zadowolona, że element chory, skażający zdrową tkankę narodu, nieużyteczny i kosztowny, został wyeliminowany. Akcja T4 prowadzona była przez cały czas na pół oficjalnie. O tym, że mordowanych są tysiące chorych wiedziało z pewnością kilkanaście tysięcy osób należących do niemieckiego personelu medycznego. I wszyscy milczeli.

Gdy rozpoczął się w 1946 roku w Norymberdze tzw. proces lekarzy, w którym nie było już międzynarodowego trybunału, a tylko amerykańscy sędziowie wojskowi, rozpoczęły się protesty. Na egzekucję niemieckich lekarzy, w tym Brandta, Niemcy zareagowali wściekłością. Prasa pisało o mordzie na niewinnych. Pisano o Brandcie jako o lekarzu i kapłanie, badaczu i opiekunie. A książka Niemca Mitscherlicha z 1949 roku, demaskująca tę okrutną część historii Niemiec, zatytułowana Nauka bez człowieczeństwa przeszła zupełnie bez echa, bo ktoś w dniu wydania wykupił z księgarń cały 10 - cio tysięczny nakład.

2.

Nie ukrywam, że podczas mojego czytania o setkach tysięcy ofiar nazizmu, uśmierconych w ramach „łaski śmierci”, o których wtedy nie chciano nic wiedzieć, pamiętać, o obojętności ludzi tamtych tragicznych lat, o obojętności tych „porządnych”, zwykłych Niemców, cały czas stała mi przed oczami sytuacja aktualna w Polsce, kiedy w ciągu roku zmarło 100 tysięcy Polaków, a od początku pandemii już 200 tysięcy, których to śmierci w dużej części można było uniknąć. Czyli zmarło tyle ludzi, ile w hitlerowskich Niemczech zabito w ramach w.w akcji, czyli eutanazji.

Zapyta ktoś, co ma piernik do wiatraka i jak śmiem porównywać tamte czasy z obecnymi.

Ja nie porównuję czasów, ale zdarzenia i reakcje ludzi na nie.

Bo co się u nas dzieje? Zmarło w Polsce na covid 200 tys. ludzi, a społeczeństwo w swojej masie przyjęło to zupełnie bezrefleksyjnie. Niemcy w większości nie wiedzieli pewnie o eutanazji. Polacy o śmierci swoich rodaków w pandemii doskonale wiedzą. No i co? Tylko niektórzy apelują, krzyczą w mediach. Większość milczy. I jeszcze patrzy na tych krzyczących jak na wariatów. Myślą: ważne, że to nie ja. Inni niech umierają. Pal ich sześć. Jak jakiś znajomy umrze, trochę nam żal, ale i tak nie pójdziemy się zaszczepić. Dla wielu najważniejsza jest czternasta emerytura i inne bonusy, które szykuje rząd. Rząd, który gra głupa i nic nie robi, by pandemię ograniczać. Czy komuś, kto się nie zaszczepił, zadrży powieka i pomyśli, że może jednak się zaszczepię, bo tak uratuję innego człowieka, którego może nie zarażę, albo któremu nie zajmę miejsca w szpitalu, gdy zachoruje na raka czy inną śmiertelną chorobę? A dlaczego się nie szczepię, skoro na świecie podano ponad 8 mld szczepionek i nie było tych dziwnych skutków ubocznych, od których aż wrze w Internecie.

A wciąż pojawiają się w Internecie nowe memy kłamiące o covidzie, o szczepionkach, wyśmiewające tych, którzy się szczepią. Czekać, jak zacznie się wyśmiewać tych, którzy chorują lub umarli.

Oprócz impotentnego, niezdolnego do działania, pozbawionego mocy, inercyjnego rządu mamy, posłów partii rządzącej, którzy w części głośno są przeciwko sensownym ograniczeniom dla niechcących się szczepić, a w części tchórzy, którzy nie odezwą się inaczej, niż oczekuje władza, ale mamy też posłów Konfederacji, gwałcących nawet to słabe prawo i ostentacyjnie wchodzących do Sejmu bez maseczek. No i mamy Radio Maryja, które jest przeciwko szczepieniom, mamy dużą część kleru, który jest także przeciwko. A ludzie, w tym wierni, ostatni ich wierni, bo to głównie ludzie starzy, umierają. A młodzi z Kościoła odchodzą.

Szykujemy się na omikron, zajętych jest 20000 łóżek, a minister kłamie, że możemy uruchomić następne tysiące łóżek. Jak? Przez wyrzucenie innych chorych pacjentów ze szpitali? Pod koniec wojny w Niemczech zaczęto zabijać beznadziejnych pacjentów szpitali, by zwolnić łóżka dla rannych żołnierzy, czy dla ofiar alianckich nalotów. Chociaż tymi drugimi, tak jak w Polsce covidowcami, mało kto się przejmował, gdy większość szpitali była zbombardowana.

Obojętność polskiego społeczeństwa wobec krzywdy innych, społeczeństwa już – jak widać – zupełnie znieczulonego na krzywdę innych ludzi, mogliśmy zobaczyć w czasie kryzysu granicznego, kiedy – wydawało by się, katolicy – byli za wyrzucaniem matek z dziećmi do lasu. To katastrofa moralna naszego społeczeństwa, naszych katolików, po części naszego Kościoła (pisze po części, bo nie cały kler tak myśli). To zupełna katastrofa naszego rządu.

Nasz rząd – co prawda – nie postępuje w sprawie eutanazji tak jak rząd Hitlera. Tam wydano zgodę na zabicie „dziecka K”. U nas, po uchwale tzw. Trybunału Konstytucyjnego, nasza władza nie zgadza się na uśmiercanie (nienarodzonych ) „dzieci K”. A jest tych dzieci w Polsce wiele. No i co z tego? Czy ta postawa ma szersze konsekwencje, prócz protestów społecznych? Czy za nim idzie troska o innych chorych obywateli? Czy w tych działaniach nasz rząd, nasz społeczeństwo, jest lepsze niż niemieckie w sprawie eutanazji?

Może  bredzę, może ktoś mnie wdepcze w ziemię, za takie porównania. Ale po przeczytaniu „Wojny lekarzy Hitlera” Bartosza Wielińskiego takie mnie naszły myśli i nie mogłem się od nich opędzić. I tak dałem im wyraz.

Na koniec uwaga o lekarzach. Dobrze, że nasi lekarze nas nie zabijają, jak ci niemieccy. Dobrze, że nas leczą ze wszystkich sił. Ale co będzie, jak zabraknie łóżek? Jak po znajomości będziemy próbowali dostać się do szpitala, by ratować życie? Organizacja służby zdrowia jest fatalna i jak do tego się dołoży piąta fala, to będzie jak pod koniec wojny w Niemczech, gdzy większość szpitali zbombardowano i nie było gdzie leczyć.

 

poniedziałek, 3 stycznia 2022

Zaproszenie dla mieleckiej policji po mandaty pod Górkę Cyranowską

 

Na Polaków można nakładać coraz to nowe podatki i opłaty i nikt z nas nie zaprotestuje.  Premier bowiem przekonująco te podwyżki podatków uzasadni większymi i wciąż rosnącymi potrzebami ludzi, którym państwo chce i musi pomóc. A jak chce i musi, to skądś musi też wziąć pieniądze. Także po to, by zatykać dziurę w budżetach po podwyżce cen, czyli tzw. inflacji.

 Władze miasta Mielca, a może i powiatu, bo nie wiem do końca, kto mielczanom zafundował ten pasztet, postawiły przy Górce Cyranowskiej znaki ograniczenia prędkości do 30 km/h. A nie jest to, jak wiemy, droga osiedlowa, na którą  mogą wejść dzieci, ale przelotowa ulica Mielca.

 Na dodatek ani w czasach, gdy te znaki stawiano, ani tym bardziej dzisiaj, nic nie wskazywało na zwiększone czynniki zagrożenia bezpieczeństwa, czy to dla ludzi, czy dla aut na tej ulicy.

Chociaż postawiono je jeszcze przez zmianami w prawie, dającymi pierwszeństwo dla pieszych na przejściach dla nich przeznaczonych, to nie słyszałem, żeby tam właśnie dochodziło do jakiś częstych kolizji pieszy – samochód, jak to się np. działo przy skrzyżowaniu z ul. Kochanowskiego czy przed wiaduktem, gdzie nadal obowiązuje 50 km/h.

Tym bardziej teraz, kiedy te przepisy się zmieniły.


 

Wprowadzono znaki ograniczenia do 30 km/h, kiedy mandaty za przekroczenia prędkości były znacznie łagodniejsze, ale i tak nie widziałem żadnych powodów merytorycznych, by to robić. Ostatecznie ograniczenie do 40 km/h można by jeszcze jakoś zrozumieć, ale taka radykalna redukcja?

Ktoś się rozminął z rozsądkiem, podejmując te działania. Słyszałem, że nawet Policja  była przeciwna takiej redukcji, ale urzędnicy postawili na swoim.

Że ten pomysł nie urodził się w głowach policjantów, przekonuje mnie to, że od paru miesięcy nigdy policjanci nie kontrolowali tam prędkości, a i za rządów starego taryfikatora bardzo by się na takich akcjach „obłowili”. Ale widać, że mają więcej rozsądku niż urzędnicy.

Teraz jednak, kiedy pieszy ma pierwszeństwo na przejściu dla pieszych, kiedy przejścia tam mają wykonaną dolną sygnalizację świetlną, kiedy za przekroczenie prędkości o 30 km/h, o co w tym miejscu jest bardzo łatwo, trzeba już będzie zapłacić 800 złotych (a za 40 km już 1000 złotych), a mimo tego nie ma żadnego sensownego ruchu ze strony urzędu, by tę beztroskę czy bezmyślność komunikacyjną naprawić, wypada jedynie zaprosić panów (i panie) policjantów z drogówki do zorganizowania kontroli prędkości. I do wystawiania stosownych, bardzo wysokich mandatów.

Myślę, że wkurzenie kierowców wystarczy za nacisk na stosowych urzędników, by zastanowić się nad swoim działaniem.

Przy okazji nasuwa mi się szersza refleksja o stosowaniu prawa w Polsce. Jak stwierdził Ten, Który w Polsce jest Prawem, nie ma sensu wprowadzać prawa, bo i tak Polacy nie będą go respektować. Bo już tacy ci Polacy są. (no może prócz prawa zakazującego aborcję)

Ja dodam, że tak naprawdę nie ma sensu wprowadzać głupiego prawa, bo wszyscy będą go omijali. A to pod Górką Cyranowską, to prawo urzędnicze, jest głupim prawem. Choćby dlatego, że jak można było obniżyć (nieskutecznie zupełnie) prędkość do 30 km/h, to może lepiej było na przejściu dla pieszych, zamiast światełek, zbudować próg, jak to się robi we wszystkich krajach, gdzie nie ma takiego, który jest prawem, i przed którym to progiem, kierowcy chcąc czy nie chcąc, absolutnie bez udziału policji, zmniejszą prędkość i nie zdążą się znowu rozpędzić.

Bo Policja przydała by się na Alei Kwiatkowskiego, gdzie jest 50 km/h, a gdzie  dzisiaj dwóch bohaterów mijało mnie z prędkością ok 90 – 100 km/h.

 

Prawo surowe, ale prawo. Ale nie głupie i egzekwowane.

 

 

Czy Pan Prezydent Swół, (obecnie jeszcze) prezes „od śmieci”, zezwoli na budowę spalarni śmieci w Mielcu?

  Zdjęcie ze strony Euro Eko Sp. z o.o. Niekończąca się opowieść o nieszkodliwym spalaniu zwożonych z „połowy Polski” śmieci w środku Mie...