czwartek, 14 czerwca 2018

Tłuszcza


 
Z dedykacją dla tych, którzy jeszcze są szczupli
I
Moi dziadkowie byli bardzo szczupli. Można rzec, stosując dzisiejsze miary, że byli chudzi. Moi rodzice byli szczupli. Jedynie pod koniec życia, gdy był sam i z trudem się poruszał, Ojciec troszeczkę przytył. Mowy jednak nie ma, by sklasyfikować go jako osobę grubą.
Praca fizyczna, a nade wszystko mała ilość cukru w codziennym pożywieniu, czyniła ciała ludzi bliskimi ideału, który zostawił nam Antyk. Przypuszczam, że tak było przez wszystkie minione wieki, a odstępstwa od ogólnej normy w postaci grubego szlachcica Zagłoby, czy podobnych mu z magnackiego czy szlacheckiego stanu, były raczej nieliczne i były w większości przypadkami chorobowymi, których wtedy jeszcze nie potrafiono nazwać, niż zobrazowaniem patologii w żywieniu.

Bo i cóż mogło sprawić, że ówcześni ludzie tyli? No, może poza naprawdę bogatymi próżniakami.  Przecież nie tyje się tak bardzo od tłustego jedzenia, które na owe czasy jakoś można sobie było wyobrazić, jak od cukru, którego wtedy było mało albo wcale, gdy nie liczyć rzadkiego i drogiego miodu.

Tak więc w swojej masie, nazywanej wtedy wcale nie pejoratywnie słowem „tłuszcza”, bo tylko opisującym wielką ilość czegoś, ludzie przez stulecia byli szczupli. Byli tacy antyczni. Nawet jeśli nie każdemu los i brak chorób pozwolił się cieszyć pięknym ciałem.

Nie mogło być inaczej, jeśli w okresie renesansu w Europie spożycie cukru trzcinowego sprowadzanego z Dalekiego  Wschodu wynosiło ok. 1 łyżki na głowę w ciągu roku, a kosztował on 10 razy więcej od drogiego przecież miodu.

Rewolucję w produkcji cukru z buraków w Europie zapoczątkował Napoleon Bonaparte, blokując import cukru trzcinowego z Ameryki i stawiając na produkcję cukru z buraków, co już zaczynało być możliwe. Po różnych perturbacjach na przełomie wieku dziewiętnastego i dwudziestego oba rodzaje produkcji się zrównały i cukier stał się dostępny dla dużej części ludzi, nawet średniozamożnych. Jednak dopiero współcześnie jego produkcja stała się tak gigantyczna, a jego spożycie tak wielkie, że zaczyna to zagrażać naszej cywilizacji.

Że przesadzam?
To gigantyczne i wciąż rosnące spożycie cukru zbiegło się jak raz w czasie z okresem, kiedy wykształceni ludzie przestali przyswajać wiedzę o antyku, o Grecji i Rzymie, ich kulturze, tej wyższej, książkowo - encyklopedycznej, ale i tej codziennej, która w jakiejś formie, wywiedziona z tradycji, w każdym z krajów przetrwała. Choćby w postaci postów (nie mylić z listami elektronicznymi - post to świadoma głodówka).
A stało się to w drugiej połowie XX wieku.
Ludzie mniej i wcale nie wykształceni, przestali z kolei mieć autorytety, nie tylko antyczne, których i tak nie znali, ale współczesne im, które szybko autorytetami – czy to na skutek swoich postaw, czy na skutek zmian w świadomości klasy niższej i jej zauroczenia wszystkomożnością każdego - być przestawały.

No, może nie do końca. Bo kolorowe czasopisma ostatniego  półwiecza nadal lansowały sylwetki szczupłe, a nawet bardzo chude, jako wzory do naśladowania. Tyle tylko, że z ideałami piękna antycznego te wysuszone na wiór ludzkie szczapy także nic wspólnego już nie miały. Jedynym ich wpływem na kulturę był destrukcyjny wpływ na niektóre nastolatki, wpadające przy okazji naśladownictwa w anoreksje i bulimie, czy na gruntowanie pomieszania płci i zachowań.
Ogół ludzi, owszem, patrzył i podziwiał, i pragnął w marzeniach być szczupły jak gwiazdy wybiegów, ale miał za mało silnej woli i motywacji, by jednocześnie przeciwstawić się natłokowi reklam konsumpcyjnych sensu stricto, które zachęcały go, by jadł jak najwięcej, jak najczęściej i niczego sobie nie odmawiał. Wszak jest tego warty.

I tak pragnienie antycznej czy atletycznej sylwetki przegrywało z prozą dnia codziennego.


II
Nie często, jako osobnik absolutnie aspołeczny, któremu kontakt fizyczny, a może nawet czasami intelektualny, z obcymi ludźmi do niczego nie jest potrzebny, przebywam jednak od czasu do czasu w miejscach, gdzie jest tłoczno, w miejscach, w których gromadzą się większe grupy ludzi. Nie są to manifestacje ku czemuś lub  przeciwko komuś, nie są to wiece poparcia, nie są to rozmodlone do utraty tchu pielgrzymki do miejsc świętych, ani nawet zabawne – bo nie zabawowe – w swym prymitywizmie festiwale i festyny. Nie. Po prostu od czasu do czasu jadę na wczasy. Bardziej dlatego, że moja żona chce odpocząć, niż dlatego, że mnie potrzebny jest odpoczynek. A już najmniej z racji potrzeby poznawania świata, który wszędzie, gdzie docierają masy turystów, jest dzisiaj taki sam, wyguglowany do ostatniego kamienia przy drodze, którą poruszają się ukomórkowani ludzie, z takim samym jedzeniem, takimi samymi hotelami czy Jeepami na sawannie i słoniami identycznymi jak w zoo. A tzw. tubylcy, wszędzie sprzedający wyroby made in china, i fikający przy ogniskach z rożnami też produkcji chińskiej i takimiż wigwamami, nie różnią się nawet za bardzo rysami twarzy w tym przemieszaniu kultur i narodów. A już znaleźć chudego Indianina, prezentującego swoją „kulturę” to już prawdziwa sztuka.

Gdy już znajdę się w tej czy innej grupie ludzi tego świata, czy to w moim ojczystym kraju, czy też w jakimś innym, europejskim, lubię jednak otaczający mnie tłum poobserwować. Uściślając, obserwuje się zasadniczo nie tłum, ale poszczególne jego składniki, to zbiorowisko osobników ludzkich, tworzące tę większą całość, którą dzisiaj nazywamy tłumem, a do którego to słowa słownik synonimów podaje 278 wyrazów bliskoznacznych, co już samo z siebie jest tłumem.

Kiedyś tłum mógł być groźny, kiedy przekroczył jakąś tam masę krytyczną, określoną czy to w ilości osobników, czy w poziomie ich wkurzenia, stąd pewnie powstało słowo tłumić, oznaczające i tłumienie zamieszek, i tłumienie ognia, i zmniejszanie napięcia, i opanowywanie czegoś.

Także i dzisiaj taki tłum, jako zgromadzenie wielu osobników na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, w kontakcie bezpośrednim ze sobą, na dodatek chwilowo scalonych jakąś silną więzią psychiczną, zachowujący się w sposób nieprzewidywalny, a nawet groźny, może się gdzieniegdzie pojawiać. Jednak rzadko tam, gdzie akurat ja się pojawiam, unikający publicznego wyrażania swoich emocji, ale także unikający ludzi, którzy publicznie te emocje wyrażają.

Gdy już muszę, przebywam w tłumie, którego części wiąże w całość nie wkurwienie, a potrzeba lenistwa i obżarstwa, które współcześnie bardzo wielu, większość, nazywa wypoczynkiem. A także wyższą konsumpcją.
Oczywiście do tego wypoczynku dorabiana jest ideologia o poznawaniu świata, ludzi, potraw etc. Zazwyczaj kończy się na potrawach, które – serwowane w różnych hotelach - i tak z reguły nie różnią się już zasadniczo od tego, co okazyjnie albo i często zjadamy u siebie w domu. „Wypad” z hotelu do knajpki serwującej tzw. regionalne potrawy, jest potem wspominany i komentowany w gronie znajomych jako wydarzenie dużej rangi. Bardzo często półmiski wypełnione ugotowanymi czy usmażonymi dziwolągami, które w domu można dostać tylko po dużym wysiłku organizacyjnym, albo wcale, są obfotografowywane z każdej strony, jak też i ludzie te specjały pożerający.

Potem, najedzeni, wracają do hotelu, bo akurat jako posiadacze opcji „all inclusive” mają zagwarantowany lunch południowy, albo, jeśli wypad był po lunchu, wystawną kolację typu „szwedzki stół”.

Się dzieje. Bufet zastawiony jest co najmniej dziesięcioma różnymi wersjami kolacji, a że pora nie jest jeszcze późna – powiedzmy minęła osiemnasta i żołądek zdąży co nieco przetrawić przed snem – wybiera się co najmniej kilka wersji, podchodząc po parę razy, czy to po zupy, czy raczej po drugie, trzecie i piąte dania. Tłuste, pachnące, wysmażone, błyszczące, jak z reklamy żywności. Potem deser, jeden i drugi, i trzeci. I może na koniec owoc, by było zdrowo. A przynajmniej podtrzymało w konsumującycm przekonanie, że jest zdrowo. Sałatek też jest sporo, ale cieszą się jakby mniejszym uznaniem u tych, którzy lubią jeść. To trochę przymus, poddawany przez kolorowe magazyny, które czyta się, leżąc nad basenem.

Bo po każdym obżarstwie jest basen. Już nie morze, które jest niebezpieczne i do którego można wejść po kolana, ale basen. Każdy hotel ma basen. Tam koncentruje się życie towarzyskie najedzonych. Tam leżą, trawiąc, wygodnie na leżakach, pod parasolami, z nogami uniesionymi ku górze, i czytają kolorowe pisma. A od czasu do czasu idą do wody. Bo woda „wyciąga”. Panuje przekonanie, że wystarczy postać w wodzie i już się schudnie.. A jak jeszcze można wejść pod uruchamiane co chwila bicze wodne, to spadek z wagi jest spadkiem turbo.

I łażą po brzegu basenu ludzie o kształtach przypominających wypełnione beczki piwa, z brzuchami obwisłymi jak u ciężarnej maciory, z fałdami tłuszczu wypełniającymi „stroje kąpielowe”, wylewającymi się z każdego odzienia, ba, prawie wyciekającymi przez skórę na zewnątrz ciała. Wygląda to koszmarnie, ale cechą wspólną tych ludzi jest, że jakby tego nie dostrzegali, jakby ten stan uważali za normalny, wynikający z ewolucji gatunku, która przebiega od głodującego, chudego biedaka lat słusznie minionych, do obżartego osobnika epoki przesytu wszystkim.  
Oczywiście, po części to skutek chorób w zaawansowanym wieku. Jednak znakomita większość tych grubych ludzi - już nie grubasów, żeby przez chwile być poprawnym politycznie, ale szczupłych inaczej - jest taka, jaka jest, na swoje życzenie. A raczej brak życzenia bycia szczupłym, a przez to zdrowszym.

Siłownia hotelowa jest miejscem, do którego trafia może 3%  gości, a i to na chwilę. Bo tam trzeba się zmęczyć. A przecież urlop jest dla wypoczynku.

I tak rośnie nam, a raczej grubieje, cywilizacja ludzi pozbawionych woli, pozbawionych chęci bycia zdrowym poprzez swój wysiłek, a nie poprzez tysiące lekarstw odchudzających i suplementów diety, tudzież masaże wyszczuplające (głownie zresztą masażystów), pozbawionych wzorców, do których należy dążyć i pozbawionych wstydu za swój wygląd, który polityczna nowomowa akceptuje jako szczupły inaczej, rozgrzeszając tym samym grubasów. Bo do szczupłej, pięknej swym antycznym pięknem  sylwetki nie przekona ludzi Wenus z Milo, którą grubasy przyjechały obejrzeć przy okazji konsumowania,  ale cały bagaż kultury, którego im brak  w tym świecie pozbawionym innych pragnień, niż te, by się nażreć i pokopulować.

Choć z kopulowaniem niektórym też jest coraz trudniej. Ale na cóż Internet i seks na odległość.

Nie powiem, że sam nie mam kłopotów z nadwagą. Mam. Wiem, ile kosztuje „zrzucenie” jednego kilograma wagi, więc często wolę sobie odmówić czegoś do zjedzenia, niż przytyć. Tak robi wielu mnie podobnych, żyjących w tej ucukrowanej – w przenośni i w rzeczywistości – cywilizacji totalnej nadwagi.

Kiedyś używano słowo tłuszcza do określenie wielkiego zbiorowiska ludzi. Takich normalnych, zwyczajnych, jakich pełno wokoło.
Dzisiaj to słowo przerzucono, jak gorący kartofel, na ludzi z marginesu, prymitywnych i obleśnych, o niskiej kulturze, po to tylko, by nie przylepiło się za sprawą ton tłuszczu wypełniającego zadki tzw. normalnego społeczeństwa i nie zaczęło być używane, jako synonim naszej zbiorowości, a przynajmniej tej jego części, obżartej, napęczniałej, której nic się tak naprawdę nie chce, prócz właśnie tego obżerania się.




Porażony


Życie na ogół płynie sobie leniwie jak nizinna rzeka i nawet nieliczne meandry, ukształtowane rzadkimi, ale jednak, powodziami, nie są w stanie sprawić, że przed każdym życiowym zakrętem odczuwamy trwogę, że oto poza, wydarzy się coś okropnego, na co nie będziemy przygotowani, co zupełnie zaburzy nasze dotychczasowe spokojne żeglowanie, na niesionej leniwym prądem bezpiecznej arce naszego domu.

Taką już mamy naturę i większość z nas nie zakłada najgorszego. Mój świętej pamięci Ojciec był jednak taką osobą. Wciąż czekał na III Wojnę Światową, zakładając, że może się wydarzyć, i że to jest bardzo prawdopodobne.
Doświadczony wojną minioną, kiedy omal nie stracił życia, posądzony o to, że jest Żydem - a nie każdemu podejrzanemu oglądano genitalia, tylko strzelano w głowę – gdy tylko boska interwencja przechodzącego mimo osadnika niemieckiego, sąsiada od pokoleń, uratowała mu życie, goniony w głodzie i chłodzie do robót przy niemieckich umocnieniach, ale także najzwyczajniej w świecie głodujący wraz z wychowującym go wujostwem, nigdy nie pozwolił sobie na pozostanie bez najbardziej podstawowych według niego środków do egzystencji. W naszym bloku, oddanym do użytku w 1954 roku były zwyczajne kuchnie kaflowe, w których paliło się węglem. Był tez gaz i mała kuchenka gazowa. W latach siedemdziesiątych, kiedy już każdy z sąsiadów wyrzucił piec węglowy, on nadal go zachował, na wypadek wojny, braku gazu i prądu.

Wojny nie doczekał. Zmarł i spoczywa w pokoju. Ale czy zawsze ten ludzki pokój będzie trwał nad jego grobem?

Większość obeszła się bez węglowych pieców. Większość nadal nie zakłada, że życie wykona taką woltę, że silny nurt zdarzeń nie tylko zniesie ich na mielizny życia, ale wręcz wywróci na głębinę i zaledwie pozwoli to życie unieść w całości, choć często nagie z marzeń i nadziei.

Jak się powinniśmy zachować, gdy żyjemy, a wokół nas dzieje się tak wiele nieszczęść.? Takich znienacka przychodzących, nie wiadomo skąd i dlaczego. Ani nie wiadomo po co. Czy powinniśmy ostrożnie ważyć każdy krok, każdy ruch ręką, każde słowo wypowiadane nawet do znajomego, każdy kęs pożywienia, wkładany do ust, każdy łyk napoju, który spragnieni bardzo wypijamy?
Jakie byłoby to życie, poddawane na każdym kroku kontroli? Naszej własnej, ale kontroli. Buntujemy się przeciwko kontroli zewnętrznej, i słusznie, a jak byśmy znosili tę nieustanną autoinwigilację?
Niby winniśmy się zastanawiać nad wszystkim, co robimy. I najczęściej się zastanawiamy. Może nie tak dogłębnie, ale jednak. No i co to znaczy, wobec świadomości, że na większość spraw tak naprawdę nie mamy wpływu? Bo nawet jak wszystko przemyślimy, zaplanujemy od początku do końca, jak z ufnością popatrzymy w nadchodzący czas, to jakże często bywa, że Los przewraca te nasze plany do góry nogami.

Do restauracji hotelowej przychodzi dość duża rodzina. Trzypokoleniowa. W całości. Dziadkowie ze strony ojca i ze strony matki, matka i ojciec, i dwóch ich synów, bliźniaków.
Słowo „przychodzi” określające przybycie tej rodziny, jest trochę nieprecyzyjne. Bo rzeczywiście przychodzą wszyscy dorośli, a dwaj dziadkowie przychodzą z bliźniakami. Jeden dziadek prowadzi jednego z chłopców za rękę. Chłopiec idzie dość niepewnie pomimo dwóch – trzech lat. Widać, że chodzenie nie jest dla niego czystą przyjemnością, jak dla większości rówieśników. Ale radzi sobie jako tako.
Drugi dziadek przychodzi niosąc drugiego z chłopców. Tuli go do siebie, a jego opiekuńczość jest przepojona taką miłością, że od razu chwyta za serce. Niesie tę kruchą istotę jak największy skarb, gładzi go po twarzyczce, coś cicho szepce do niego, zaglądając w oczy malca, skierowane gdzieś w niebo, zasłonięte chwilowo sufitem. Gładzi też małe dłonie, którymi zakończona jest niema prośba jego maleńkich, sztywnych jak patyczki rąk, skierowanych do Boga. On tych rąk nie opuszcza, prawie jak Mojżesz w czasie bitwy z Amalekitami pod Refidim, on tymi małymi, sztywnymi dłońmi prosi tego Boga nad sufitem o zwycięstwo. O zdrowie dla siebie i łaskę pokoju dla rodziców i dziadków.

A potem dziadek sadza go na krześle, w specjalnym pancerzu, by mógł zachować pozycję pionową, by ten posiłek, który podaje mu matka, trafiał z trudem do żołądka.
Gdy mały człowiek się naje i więcej nie przyjmuje, zaciskając usta, znowu pojawia się dziadek i zabiera malca do góry, by widział jeszcze wyżej, by te drobne, maleńkie, sztywne rączki nadal trwały w górze i prosiły o zwycięstwo. Boga? Chyba tak. Bo kogo?

I tak chodzą po tym świecie hotelu we dwóch. Stary człowiek, nie dość że przygarbiony bagażem całego życia, to jeszcze dźwigający ten dodatkowy, największy ciężar, jaki mógł dostać na starość, i ten mały człowiek, który ledwo co wszedł w życie, a już za chwilę będzie musiał myśleć, jak z niego wyjść.

I dobrze jest jak jest, że ten stary człowiek ma jeszcze dużo siły, i dobrze jest, że ten mały człowiek jest jeszcze tak mały, i tak niewiele jeszcze rozumie, i tak niewiele waży, prawie tyle co modlitwa.

Ale kiedyś rolę się zmienią, choć nie odwrócą. Dziadek będzie coraz słabszy, a chłopiec będzie coraz cięższy. Oczywiście, ma matkę, i ojca, i brata, na którego pewnie nie będzie mógł liczyć. Ale wraz z kilogramami jego modlitwa też będzie coraz więcej ważąca. Tylko czy przekona Boga, który wazy nieskończenie wiele?

I co ta opowieść powie nam, wciąż biegnącym za sprawami mało ważnymi, wciąż łudzącym się, że jakoś to będzie za kolejnym zakrętem naszego życia? A jak już coś powie, to co mamy uczynić? Wybudować sobie kaflowy piec i czekać na koniec świata?


wtorek, 12 czerwca 2018

Góra Synaj Mielecki


El Greco - Góra Synaj


Do tej pory powiat mielecki był znany z dwóch gór. Pierwsza, która była z nami od zawsze, to Górka Cyranowska, wydma o wyniesieniu 185 metrów nad poziom morza. Znana w Polsce z tego, że zamierzano na niej wybudować wieżę z figurą Matki Bożej, patronki Mielca.

Druga, którą poznaliśmy niedawno – bo dopiero 12 sierpnia 2012 roku za sprawą Klubu Turystycznego Carpatia - to Góra Carpatia właśnie, najwyższe wzniesienie powiatu. Jej szczyt, dobrze ukryty w lesie, wznosi się 232,8 metry nad poziom morza. Las nie przeszkadza jednak, żeby na każdy Nowy Rok, a i w innych terminach także,  mieleccy turyści odbywali tam swoistą pielgrzymkę, niosąc z sobą kamienie, duże, jak kto uniesie, które składają na szczycie.

Od niedawna mamy w powiecie mieleckim także trzecią górę. Ta za sprawą mediów ogólnopolskich  stała się już słynna w całym kraju. To Góra Synaj Mielecki, zlokalizowana w Tuszowie Narodowym, o wyniesieniu ponad poziom morza 159 metrów. Na tej Górze wójt gminy, pan Głaz, otrzymał od JHWH polecenie, by sporządził pięć kompletów marmurowych tablic z Dekalogiem i powiesił je na wszystkich szkołach Tuszowa Narodowego, który od tego dnia będzie nazywany Tuszowem Pana .

Należy przypuszczać, że mieszkańcy gminy, powiatu mieleckiego i województwa podkarpackiego, jak i całej Polski, a kiedyś świata, będą na Górę Synaj Mielecki dźwigać ogromne głazy, by w krótkim czasie zwiększyć jej wysokość, ku chwale Pana, przynajmniej do 200 metrów.

Ps. Boję się tylko, żeby pod Górą Synaj Mielecki nie zechcieli osiedlać się Palestyńczycy, albo, nie daj Panie, Żydzi.

Dziwna para


To nie jest felieton, chociaż - ilustrowany obrazem Beksińskiego - znalazł się w felietonowym blogu. Niech sobie będzie


Ona była chroma od urodzenia. Miała „suchą” krótką lewą rękę, sztywną jak konar starego drzewa, która służyła jedynie za „podpórkę”, kiedy brała coś drugą ręką, już normalnej wielkości, ale także mało sprawną. Cały czas niepewna, że może talerzyk czy kromka chleba znają swoje miejsce na podłodze, brała wszystko ostrożnie, jak najdelikatniejszą, cenną rzecz. Koślawość nóg i skrzywiony kręgosłup  sprawiały, że poruszała się zgięta, kaczkowatymi ruchami, kołyszącymi całe ciało, że mogło się wydawać, iż za chwilę przewróci się na ziemię. Pogodna twarz o zdecydowanych oczach,  kontrastowała w moim odczuciu z całością, stanowiąc element absolutnie nie pasujący do tego nieszczęśliwego ciała, a jednocześnie je uczłowieczający, nadający mu jakąś duchowość, której brakowało prawie wszystkim innych, zajadającym się bez zastanowienia w hotelowej restauracji.
Jej partnerem – nie wiem, może mężem, może przyjacielem – był mężczyzna o zdrowym wyglądzie. Ale tylko kiedy siedział przy stoliku, który ona obsługiwała. Gdy spojrzeć dokładniej, oparte o filar stały dwie kule, na których – gdy już wracał do pokoju po posiłku – z wielką trudnością się poruszał. Słowo poruszał jest także wzięte mocno na wyrost, bo jego partnerka w swym kaczym chodzie wręcz pływała nad podłogą, gdy porównać do jej chodu jego  niezdarne przemieszczanie się na krótkim dystansie do obranego celu.
On, w przeciwieństwie do niej, miał twarz zafrasowana, jakby jego niezdarność, niepełnosprawność, zabiły w nim cała radość życia, albo jakby przemyślenia, które czynił przykuty do stołka, dawały mu asumpt do absolutnie negatywnej oceny tak świata, który go otaczał, jak jego egzystencji.

A jednak byli szczęśliwi. Znaleźli się w tym świecie, którego nie byli w stanie ani objąć rękoma, ani obejść czy objechać, którego nie za bardzo potrafili objąć umysłem nie popartym doświadczeniami podróży. Ich wiara w absolut była różna. To znaczy ona wierzyła w Boga, który stworzył ja taką właśnie, by mogła pomóc jemu. Dla niego Bóg nie istniał. A może kiedyś w niego wierzył, ale z czasem, z coraz mniejszą ilością stawianych kroków, coraz większą była w nim nienawiść do tego, który mu te kroki możliwe do zrobienia , a teraz już nierealne, odebrał. W końcu stwierdził, że tego kogoś nigdy nie było, że tylko ślepy los sprawił, że jest takim, jakim jest, że znikąd zmiłowania i pomocy spodziewać się nie może. Czy zaczęło mu być po tym odkryciu lepiej, nie wiadomo.

Fakt faktem, że niedługo potem poznał ją. Nie odczytał tego, jako znaku opatrzności, jako przejawu niebiańskiego wsparcia w tym swoim samotnym, chromym losie. Po prostu, po pewnym czasie, ucieszył się, że los sprawił, że teraz ma kogoś, kto poda mu jedzenie do stołu.
Po pewnym czasie, bo długo nie był pewien, że ona zostanie przy nim, że długo wytrzyma to ciągłe wpatrywanie się w jego ponurą twarz tymi swoimi oczami, w których było pełno radości i pełno miłości do świata i do życia. Tego życia, którego znakomitej większości radości i przyjemności, tak cieszących ludzi o dwóch sprawnych rękach i dwóch sprawnych nogach,  nigdy nie dane jej będzie zaznać.

Mieli swój dom, z łaski dość bogatych rodziców, którzy zapisali mu go w spadku. To była jedyna dobra rzecz, którą mogli jeszcze uczynić, zanim odeszli zmęczeni jego dzieciństwem i młodością. Jego kalectwem fizycznym i coraz bardziej pogłębiającym się psychicznym. Kiedy nie mający siły, by wstać z łóżka, żądał niemożliwego od dwojga starych ludzi, złorzecząc im i głośno cierpiąc, przywołując do tego dość okazałego domu demony nienawiści, zemsty i ostrej jak sztylety złośliwości.  
Nawet jednak wtedy, kiedy już resztki sił i cierpliwości oddawali synowi, by uśmierzyć jego gniew, złość, rozpacz czy szaleństwo prawie, nie potrafili zaakceptować tej pokurczonej osoby z jasnymi, pełnymi wiary i ufności oczami.

Ona miałaby mieszkać w ich domu, z ich synem, do końca życia?
Nie byli sobie w stanie tego wyobrazić. Tak jak nie umieli pojąć postępku syna, który pewnego dnia, zebrawszy wszystkie swoje siły, poślubił ją przed urzędnikiem stanu cywilnego.
Dobrze że nie przed Bogiem – westchnęli z ulgą. Jak by to wyglądało w tym naszym pięknym kościele?

Niedługo potem, szybko jedno po drugim, odeszli.

Młodzi zostali sami.
Nie wiem, czy jest możliwa skala miłości człowieka do człowieka? Jeśliby taka istniała, to jej miłość do niego mieściłaby się w górnej strefie stanów wysokich. Była jak letnia powódź, łamiąca na swojej drodze wszystkie przeszkody, rozlewająca się szeroko, po widnokręgi ich życia, niosąca odżywczy chłód rozgorączkowanym myślom i karmę dla nich na długie, powolne dni. Już nie samotne.
On ją też bardzo, po swojemu, mrukliwie i lękliwie, kochał.

Nie wiem, czy kochali się fizycznie. Pewnie w każdym ciele, nawet najbardziej zniekształconym i uszkodzonym zrządzeniami losu czy Boga, pojawić się może pożądanie. Takie zwykłe przecież, nawet nie adresowane do konkretnej żywej osoby, bardziej do tej podpatrzonej w magazynie czy filmie porno, której oni dotknąć, ani usłyszeć. A tym bardziej nie do kogoś takiego jak ona, do kogoś takiego jak on.
Ale może jednak?
Gdyby to miało miejsce, a myślę, że pewnie miało, to był to najbrzydszy fizycznie stosunek dwojga ludzi, kobiety i mężczyzny, jaki moglibyśmy sobie wyobrazić.
Jednocześnie było to uwznioślenie słowa miłość, postawienie go na takich wyżynach, których nie sięgają miłości zwyczajnych śmiertelników, mających wszystko na wyciągnięcie ręki, że wyżej może być tylko miłość Boga do człowieka.

Dlaczego nie pójdę wybierać Klimka lub Swoła

  Zdjęcie za WCJ24 z imprezy Biznes dla Stali Stało się to, czego się bałem i przed czym ostrzegałem w moich felietonach. Ale nie tylko...