wtorek, 12 czerwca 2018

Dziwna para


To nie jest felieton, chociaż - ilustrowany obrazem Beksińskiego - znalazł się w felietonowym blogu. Niech sobie będzie


Ona była chroma od urodzenia. Miała „suchą” krótką lewą rękę, sztywną jak konar starego drzewa, która służyła jedynie za „podpórkę”, kiedy brała coś drugą ręką, już normalnej wielkości, ale także mało sprawną. Cały czas niepewna, że może talerzyk czy kromka chleba znają swoje miejsce na podłodze, brała wszystko ostrożnie, jak najdelikatniejszą, cenną rzecz. Koślawość nóg i skrzywiony kręgosłup  sprawiały, że poruszała się zgięta, kaczkowatymi ruchami, kołyszącymi całe ciało, że mogło się wydawać, iż za chwilę przewróci się na ziemię. Pogodna twarz o zdecydowanych oczach,  kontrastowała w moim odczuciu z całością, stanowiąc element absolutnie nie pasujący do tego nieszczęśliwego ciała, a jednocześnie je uczłowieczający, nadający mu jakąś duchowość, której brakowało prawie wszystkim innych, zajadającym się bez zastanowienia w hotelowej restauracji.
Jej partnerem – nie wiem, może mężem, może przyjacielem – był mężczyzna o zdrowym wyglądzie. Ale tylko kiedy siedział przy stoliku, który ona obsługiwała. Gdy spojrzeć dokładniej, oparte o filar stały dwie kule, na których – gdy już wracał do pokoju po posiłku – z wielką trudnością się poruszał. Słowo poruszał jest także wzięte mocno na wyrost, bo jego partnerka w swym kaczym chodzie wręcz pływała nad podłogą, gdy porównać do jej chodu jego  niezdarne przemieszczanie się na krótkim dystansie do obranego celu.
On, w przeciwieństwie do niej, miał twarz zafrasowana, jakby jego niezdarność, niepełnosprawność, zabiły w nim cała radość życia, albo jakby przemyślenia, które czynił przykuty do stołka, dawały mu asumpt do absolutnie negatywnej oceny tak świata, który go otaczał, jak jego egzystencji.

A jednak byli szczęśliwi. Znaleźli się w tym świecie, którego nie byli w stanie ani objąć rękoma, ani obejść czy objechać, którego nie za bardzo potrafili objąć umysłem nie popartym doświadczeniami podróży. Ich wiara w absolut była różna. To znaczy ona wierzyła w Boga, który stworzył ja taką właśnie, by mogła pomóc jemu. Dla niego Bóg nie istniał. A może kiedyś w niego wierzył, ale z czasem, z coraz mniejszą ilością stawianych kroków, coraz większą była w nim nienawiść do tego, który mu te kroki możliwe do zrobienia , a teraz już nierealne, odebrał. W końcu stwierdził, że tego kogoś nigdy nie było, że tylko ślepy los sprawił, że jest takim, jakim jest, że znikąd zmiłowania i pomocy spodziewać się nie może. Czy zaczęło mu być po tym odkryciu lepiej, nie wiadomo.

Fakt faktem, że niedługo potem poznał ją. Nie odczytał tego, jako znaku opatrzności, jako przejawu niebiańskiego wsparcia w tym swoim samotnym, chromym losie. Po prostu, po pewnym czasie, ucieszył się, że los sprawił, że teraz ma kogoś, kto poda mu jedzenie do stołu.
Po pewnym czasie, bo długo nie był pewien, że ona zostanie przy nim, że długo wytrzyma to ciągłe wpatrywanie się w jego ponurą twarz tymi swoimi oczami, w których było pełno radości i pełno miłości do świata i do życia. Tego życia, którego znakomitej większości radości i przyjemności, tak cieszących ludzi o dwóch sprawnych rękach i dwóch sprawnych nogach,  nigdy nie dane jej będzie zaznać.

Mieli swój dom, z łaski dość bogatych rodziców, którzy zapisali mu go w spadku. To była jedyna dobra rzecz, którą mogli jeszcze uczynić, zanim odeszli zmęczeni jego dzieciństwem i młodością. Jego kalectwem fizycznym i coraz bardziej pogłębiającym się psychicznym. Kiedy nie mający siły, by wstać z łóżka, żądał niemożliwego od dwojga starych ludzi, złorzecząc im i głośno cierpiąc, przywołując do tego dość okazałego domu demony nienawiści, zemsty i ostrej jak sztylety złośliwości.  
Nawet jednak wtedy, kiedy już resztki sił i cierpliwości oddawali synowi, by uśmierzyć jego gniew, złość, rozpacz czy szaleństwo prawie, nie potrafili zaakceptować tej pokurczonej osoby z jasnymi, pełnymi wiary i ufności oczami.

Ona miałaby mieszkać w ich domu, z ich synem, do końca życia?
Nie byli sobie w stanie tego wyobrazić. Tak jak nie umieli pojąć postępku syna, który pewnego dnia, zebrawszy wszystkie swoje siły, poślubił ją przed urzędnikiem stanu cywilnego.
Dobrze że nie przed Bogiem – westchnęli z ulgą. Jak by to wyglądało w tym naszym pięknym kościele?

Niedługo potem, szybko jedno po drugim, odeszli.

Młodzi zostali sami.
Nie wiem, czy jest możliwa skala miłości człowieka do człowieka? Jeśliby taka istniała, to jej miłość do niego mieściłaby się w górnej strefie stanów wysokich. Była jak letnia powódź, łamiąca na swojej drodze wszystkie przeszkody, rozlewająca się szeroko, po widnokręgi ich życia, niosąca odżywczy chłód rozgorączkowanym myślom i karmę dla nich na długie, powolne dni. Już nie samotne.
On ją też bardzo, po swojemu, mrukliwie i lękliwie, kochał.

Nie wiem, czy kochali się fizycznie. Pewnie w każdym ciele, nawet najbardziej zniekształconym i uszkodzonym zrządzeniami losu czy Boga, pojawić się może pożądanie. Takie zwykłe przecież, nawet nie adresowane do konkretnej żywej osoby, bardziej do tej podpatrzonej w magazynie czy filmie porno, której oni dotknąć, ani usłyszeć. A tym bardziej nie do kogoś takiego jak ona, do kogoś takiego jak on.
Ale może jednak?
Gdyby to miało miejsce, a myślę, że pewnie miało, to był to najbrzydszy fizycznie stosunek dwojga ludzi, kobiety i mężczyzny, jaki moglibyśmy sobie wyobrazić.
Jednocześnie było to uwznioślenie słowa miłość, postawienie go na takich wyżynach, których nie sięgają miłości zwyczajnych śmiertelników, mających wszystko na wyciągnięcie ręki, że wyżej może być tylko miłość Boga do człowieka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czego oczekuję od mieleckich posłów? Czyli słów parę o zarażaniu nienawiścią.

  Patrzę, jak wielu z was, na polską scenę polityczną i, pewnie znowu jak wielu z was, ogarnia mnie obrzydzenie i przerażenie jednocześnie...