To nie jest felieton, chociaż - ilustrowany obrazem Beksińskiego - znalazł się w felietonowym blogu. Niech sobie będzie
Ona była chroma od urodzenia. Miała „suchą” krótką lewą
rękę, sztywną jak konar starego drzewa, która służyła jedynie za „podpórkę”, kiedy
brała coś drugą ręką, już normalnej wielkości, ale także mało sprawną. Cały
czas niepewna, że może talerzyk czy kromka chleba znają swoje miejsce na
podłodze, brała wszystko ostrożnie, jak najdelikatniejszą, cenną rzecz.
Koślawość nóg i skrzywiony kręgosłup
sprawiały, że poruszała się zgięta, kaczkowatymi ruchami, kołyszącymi
całe ciało, że mogło się wydawać, iż za chwilę przewróci się na ziemię. Pogodna
twarz o zdecydowanych oczach,
kontrastowała w moim odczuciu z całością, stanowiąc element absolutnie
nie pasujący do tego nieszczęśliwego ciała, a jednocześnie je uczłowieczający,
nadający mu jakąś duchowość, której brakowało prawie wszystkim innych,
zajadającym się bez zastanowienia w hotelowej restauracji.
Jej partnerem – nie wiem, może mężem, może przyjacielem –
był mężczyzna o zdrowym wyglądzie. Ale tylko kiedy siedział przy stoliku, który
ona obsługiwała. Gdy spojrzeć dokładniej, oparte o filar stały dwie kule, na
których – gdy już wracał do pokoju po posiłku – z wielką trudnością się
poruszał. Słowo poruszał jest także wzięte mocno na wyrost, bo jego partnerka w
swym kaczym chodzie wręcz pływała nad podłogą, gdy porównać do jej chodu
jego niezdarne przemieszczanie się na
krótkim dystansie do obranego celu.
On, w przeciwieństwie do niej, miał twarz zafrasowana, jakby
jego niezdarność, niepełnosprawność, zabiły w nim cała radość życia, albo jakby
przemyślenia, które czynił przykuty do stołka, dawały mu asumpt do absolutnie
negatywnej oceny tak świata, który go otaczał, jak jego egzystencji.
A jednak byli szczęśliwi. Znaleźli się w tym świecie,
którego nie byli w stanie ani objąć rękoma, ani obejść czy objechać, którego
nie za bardzo potrafili objąć umysłem nie popartym doświadczeniami podróży. Ich
wiara w absolut była różna. To znaczy ona wierzyła w Boga, który stworzył ja
taką właśnie, by mogła pomóc jemu. Dla niego Bóg nie istniał. A może kiedyś w
niego wierzył, ale z czasem, z coraz mniejszą ilością stawianych kroków, coraz
większą była w nim nienawiść do tego, który mu te kroki możliwe do zrobienia ,
a teraz już nierealne, odebrał. W końcu stwierdził, że tego kogoś nigdy nie
było, że tylko ślepy los sprawił, że jest takim, jakim jest, że znikąd
zmiłowania i pomocy spodziewać się nie może. Czy zaczęło mu być po tym odkryciu
lepiej, nie wiadomo.
Fakt faktem, że niedługo potem poznał ją. Nie odczytał tego,
jako znaku opatrzności, jako przejawu niebiańskiego wsparcia w tym swoim
samotnym, chromym losie. Po prostu, po pewnym czasie, ucieszył się, że los
sprawił, że teraz ma kogoś, kto poda mu jedzenie do stołu.
Po pewnym czasie, bo długo nie był pewien, że ona zostanie
przy nim, że długo wytrzyma to ciągłe wpatrywanie się w jego ponurą twarz tymi
swoimi oczami, w których było pełno radości i pełno miłości do świata i do
życia. Tego życia, którego znakomitej większości radości i przyjemności, tak
cieszących ludzi o dwóch sprawnych rękach i dwóch sprawnych nogach, nigdy nie dane jej będzie zaznać.
Mieli swój dom, z łaski dość bogatych rodziców, którzy
zapisali mu go w spadku. To była jedyna dobra rzecz, którą mogli jeszcze
uczynić, zanim odeszli zmęczeni jego dzieciństwem i młodością. Jego kalectwem
fizycznym i coraz bardziej pogłębiającym się psychicznym. Kiedy nie mający
siły, by wstać z łóżka, żądał niemożliwego od dwojga starych ludzi, złorzecząc
im i głośno cierpiąc, przywołując do tego dość okazałego domu demony
nienawiści, zemsty i ostrej jak sztylety złośliwości.
Nawet jednak wtedy, kiedy już resztki sił i cierpliwości
oddawali synowi, by uśmierzyć jego gniew, złość, rozpacz czy szaleństwo prawie,
nie potrafili zaakceptować tej pokurczonej osoby z jasnymi, pełnymi wiary i
ufności oczami.
Ona miałaby mieszkać w ich domu, z ich synem, do końca
życia?
Nie byli sobie w stanie tego wyobrazić. Tak jak nie umieli
pojąć postępku syna, który pewnego dnia, zebrawszy wszystkie swoje siły,
poślubił ją przed urzędnikiem stanu cywilnego.
Dobrze że nie przed Bogiem – westchnęli z ulgą. Jak by to
wyglądało w tym naszym pięknym kościele?
Niedługo potem, szybko jedno po drugim, odeszli.
Młodzi zostali sami.
Nie wiem, czy jest możliwa skala miłości człowieka do
człowieka? Jeśliby taka istniała, to jej miłość do niego mieściłaby się w
górnej strefie stanów wysokich. Była jak letnia powódź, łamiąca na swojej
drodze wszystkie przeszkody, rozlewająca się szeroko, po widnokręgi ich życia,
niosąca odżywczy chłód rozgorączkowanym myślom i karmę dla nich na długie,
powolne dni. Już nie samotne.
On ją też bardzo, po swojemu, mrukliwie i lękliwie, kochał.
Nie wiem, czy kochali się fizycznie. Pewnie w każdym ciele,
nawet najbardziej zniekształconym i uszkodzonym zrządzeniami losu czy Boga,
pojawić się może pożądanie. Takie zwykłe przecież, nawet nie adresowane do
konkretnej żywej osoby, bardziej do tej podpatrzonej w magazynie czy filmie
porno, której oni dotknąć, ani usłyszeć. A tym bardziej nie do kogoś takiego
jak ona, do kogoś takiego jak on.
Ale może jednak?
Gdyby to miało miejsce, a myślę, że pewnie miało, to był to
najbrzydszy fizycznie stosunek dwojga ludzi, kobiety i mężczyzny, jaki
moglibyśmy sobie wyobrazić.
Jednocześnie było to uwznioślenie słowa miłość, postawienie
go na takich wyżynach, których nie sięgają miłości zwyczajnych śmiertelników,
mających wszystko na wyciągnięcie ręki, że wyżej może być tylko miłość Boga do
człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz