sobota, 16 kwietnia 2022

Kościół Mądrego Proboszcza

  


Zdjęcie ks.prałata dr Ryszarda Biernata ze strony  https:wcj25.pl

W Wielki Czwartek byłem na mszy świętej w naszym kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu. To święto upamiętnia ustanowienie Eucharystii oraz sakramentu kapłaństwa.

Na zakończenie mszy świętej ksiądz proboszcz Ryszard Biernat zwrócił się do swoich – i naszych – kapłanów, w tym do księdza seniora Kazimierza Czesaka, byłego naszego proboszcza, z podziękowaniami za służbę w tym trudnym czasie. Zwrócił się także do nas, wiernych, z apelem o wyrozumiałość i wsparcie, bo w czasach kiedy kapłani są obiektami najróżniejszych ataków, niełatwo jest być kapłanem.

Tak, to prawda. Jakże często myślę, że nie chciałbym być na ich miejscu. Już pal sześć, że nigdy nie miałem śladu powołania, ale tak normalnie, po ludzku, czasami żal mi księży, szczególnie tych młodych, mających przed sobą (oby) całe życie kapłańskie, kiedy skończył się czas wygody bycia kapłanem, a zaczął się czas ataków na Kościół, ale i czas nowych, zupełnie innych wyzwań, do których nikt ich nie przygotował.

Bo kapłani są mi, jako wierzącemu, zwyczajnie potrzebni, podobnie jak nadal wielu milionom ludzi. A rysuje się perspektywa, że będzie ich coraz mniej. Choć może będzie ich wystarczająco do zmniejszającej się ilości wiernych. Nie wiem.

Uformowano ich w taki sposób (to moje wyobrażenie), że dają sobie radę z ludźmi dzisiaj starszymi i niekoniecznie wymagającymi w kwestiach intelektualnego stosunku do wiary.

Ale ci ludzie odchodzą, podobnych w Kościele zostaje coraz mniej.

Nie wiem, jakie są zasadnicze przyczyny, że ludzie odchodzą od Kościoła, od wiary. Zapewne najróżniejsze. Wygoda  życia, przekonanie, że sami możemy wszystko, że Bóg i tak w niczym nie pomaga, że go brak, jak jest potrzebny, w połączeniu z bardzo zła prasą dla Kościoła, stwarza warunki do uznania Boga za byt nieistniejący, wymyślony. Byt, którym nie ma się co przejmować. Na dodatek bycie wierzącym to określony zestaw wymagań wobec siebie, ograniczeń, a mało kto dzisiaj to lubi.

 

Nie, nie sądzę, że zasadniczą przyczyną porzucania wiary są głębokie przemyślenia intelektualne. Bardziej bunt młodości połączony z przekonaniem, że wie się wszystko, wsparty popularną literaturą naukowo-ateistyczno-antykościelną.

Bo tak naprawdę poziom ludzi dzisiaj drastycznie się obniża, a nie wzrasta, co mogłoby być przyczynkiem do naukowego odchodzenia od wiary w Boga.

Dzisiaj częściej przestają wierzyć dobrze sytuowani prostacy.

Tym niemniej jest duża grupa ludzi wykształconych, będących w miarę na bieżąco ze współczesnymi naukami, choćby kosmologią, neuronaukami, teoriami o ewolucji i innymi, którzy dzisiaj w Kościele absolutnie nie znajdują wsparcia w rozwiązywaniu swoich wątpliwości, w swoich poszukiwaniach Boga czy to nieogarnionym Uniwersum, czy w rodzącym się okruchu życia. Ludzie ci wiedzą, jak i wykształceni kapłani, że Adam i Ewa nie istnieli w wersji biblijnej, a tym samym należy na nowo zinterpretować pojęcie grzechu pierworodnego, było nie było, klucza do naszej wiary, mają też świadomość, że ludowo religijne (bo tak na dzisiaj trzeba je nazwać) pojmowanie tronu Bożego, siedzenia po prawicy Boga, wielu pokoi w niebie, orszaku aniołów, i wielu popularnych, a wciąż żywych w Religi, wierze pojęć zbitek myślowych, a nawet zmartwychwstania, należy na nowo odczytać.

Ja wiem, że dla wielu katolików, szczególnie tych starszych, bardziej „ludowych”,  byłaby to rewolucja, która albo ich by zabiła, albo ich wiarę. Tym niemniej nie ma innej drogi. To znaczy nie ma innych dwu dróg. Dwóch dróg wiodących do tego samego celu. Do Boga.

Jesteśmy w okresie upadku autorytetów. Także najwyższych. Jeszcze niedawno broniłem papieża Franciszka przed katolickimi integrystami. Dzisiaj widzę, że nie jest to papież na dzisiejsze czasy. Że on tych czasów zupełnie nie rozumie. Wymyślił sobie jakiś model ultralewicowego, pacyfistycznego Kościoła, a dziś się okazuje, że prawie nikt do tego kościoła nie należy. Do tego wymyślonego.

Mamy papieża, który chciał być prorokiem nowych czasów, a nie umie nazwać zła złem. Bo wszyscy jesteśmy winni. Wszyscy jesteśmy opętani przez Zło? Już niektórzy nazywają go agentem Putina. A może lepiej nie mieszać Boga do wojny, może lepiej nie wyręczać się Matką Bożą, kiedy nie rozumiemy Boga? A być może nie umie się zdefiniować Zła i Dobra? Bo nad tym też od nowa trzeba by się zastanowić.

Co nam, katolikom, pozostaje dzisiaj, kiedy papieża się nie słucha, kiedy co episkopat, to inny kościół, kiedy upadł autorytet biskupów, którzy, jak w Polsce, usiłują nadać być „książętami” Kościoła, a nie nowoczesnymi przywódcami społeczności wiernych, za których odpowiadają? Co nam pozostaje, gdy tylko nieliczni biskupi są przewodnikami, za którymi podążają z przekonaniem wierni, a inni – jak nasz tarnowski - tylko piszą drętwe listy pasterskie, albo jątrzą, jak biskup krakowski, gdy wybitni teologowie albo nie mogą, albo nie chcą szukać odpowiedzi, jakie przed nasza wiarą stawia nowoczesna nauka i coraz szybciej pędzący świat?

Pozostaje nam nasz proboszcz. I wcale nie kpię. Mądry proboszcz jest jedyną nadzieją dla naszego kościoła. Tego lokalnego, ale i tego uniwersalnego. Mądry proboszcz, który czuje swój kościół, swoich wiernych, który nie jątrzy, a zakleja rany. Jak umie, na miarę jego małych w sumie możliwości i ograniczeń, narzucanych przez biskupa.

Parafia Matki Bożej Nieustającej Pomocy miała i ma wspaniałych, mądrych proboszczów. Poczynając od – dla mnie świętego – księdza Arczewskiego, przez księży proboszczów Białoboka  i Czesaka, do dzisiejszego proboszcza ks. Ryszarda Biernata. Ksiądz Bogusław Połeć był także mądrym księdzem, ale nie dał rady.

Ja zaufałem księdzu Biernatowi. Wierzę, że przeprowadzi nasz kościół przez te ciężkie czasy, że da radę. Że będzie, jak ksiądz Arczewski, wszystkich łączył, wszystko łagodził, wszystkich rozumiał, mówił ludzkim językiem do wiernych, że będzie dla ludzi tak samo mocno jak dla Kościoła. Czeka go wiele wyzwań, ciężkie czasy przed nim i naszymi kapłanami.

W naszej parafii, ale i w innych parafiach Mielca, nie spotyka się tych spraw, którymi żyją media i którymi uderzają w Kościół I to jest dobrze. Bo o księżach z naszych mieleckich parafii nigdy nie słyszałem złego słowa. O księdzu Kłęczku, proboszczu w Bazylice,  zawsze dobrze mówił mój syn, którego uczył religii, teraz jest świetnym proboszczem. O proboszczu Ciosku z parafii p.w. Ducha świętego, którego działania czasem podglądam, także mogę powiedzieć tylko dobre rzeczy. Myślę, że czwarty, którego nie znam, z parafii Trójcy Przenajświętszej, będzie jak trzej pozostali.  

 Proboszczowie, nasi w sumie przewodnicy, winni iść tą pierwszą drogą do Boga. Tą tradycyjną. Nią idzie, jak do tej pory, większość ludzi.

 

PS. Ale nie mogę na koniec nie wrócić do sprawy drugiej drogi, która Kościół, jago przywództwo, jego elity, zupełnie zaniedbały. A jest to droga, po której mogłoby iść, i będzie w przyszłości chciało iść, coraz więcej ludzi. Tych bardziej myślących, krytycznych wobec obowiązującego, powszechnego, ludowego przekazu kościelnego.

I jesteśmy zupełnie samotni na tej drodze, sami musimy przedzierać się przez jej zasadzki, meandry.

Przeczytałem w ostatnim czasie wiele książek. Chyba ze siedem ks. prof. Hellera o Bogu w Kosmologii i nieogarnionym Wszechświecie, ale także czołowy pamflet na Boga i wiarę – „Bóg urojony” Dawkinsa, ale także „Koniec kościoła jaki znacie” Terlikowskiego, czy – moim zdaniem – najpoważniejszą krytykę Kościoła, jego struktury, jaka jest dostępna na polskim rynku, „System kościelny” Tomasza Polaka.

Szukam na własną rękę i samotnie rozwiązuję pojawiające się dylematy.

Ksiądz Heller właściwie nie odpowiada na podstawowe dylematy, ale przedstawia w miarę spójną z kosmologią chociażby wizję życia wiecznego, jakże różną od powszechnych obecnie wśród wiernych, kościelnych wyobrażeń.

Najprościej było z „Bogiem urojonym”. Po pierwsze tu znalazłem doskonałą krytykę książki, w tym wdeptanie w ziemię jednego z głównych argumentów ateistów, sformułowanego kiedyś przez Russella, o czajniczku na orbicie ziemi i o tym, ze ateista nie musi udowadniać nieistnienie Boga. Poza tym, prócz rozdziału czwartego o teorii ewolucji, w której Dawkins się specjalizuje, jest zbiorem od lat znanych, powtarzanych, często zupełnie prymitywnych, by nie rzecz – prostackich argumentów przeciwko Bogu, a głównie wierze chrześcijańskiej.

 

Znacznie trudniej było z „Systemem kościelnym” Tomasza Polaka (dawniej, przed odejściem z Kościoła i staniem się ateistą, księdzem Więcławskim).

Jest to intelektualnie doskonały konstrukt wybitnego człowieka, na dodatek znającego od środka system kościelny, z którym kiedyś, w Poznaniu, walczy i przegrał.

I jakby nie jeden drobny szczegół, trudno by mu odmówić racji, a przy tym siły przekonywania. Bo krytyka systemu kościelnego jest totalna i , niestety, w bardzo wielu miejscach, prawdziwa.

Nie znalazłem głosu mądrej polemiki z tą książką. Czyżby się jej nasi polscy teolodzy, znawcy prawa kościelnego i innych tam, bali?

Sam musiałem z nią sobie dać radę. Ale jest ten jeden szczegół, który jest dla całej tej wysublimowanej konstrukcji intelektualnej jak ewangeliczne budowanie na piasku.

Budowanie zamku, wymyślnej konstrukcji intelektualnej na piasku.

Można oczywiście wierzyć w zmartwychwstanie Jezusa lub nie. Polak nie wierzy. Ale na pytanie dziennikarza (i moje wcześniejsze samego do siebie), jak to się stało z tym Jezusem, ze go nie znaleziono w grobie, odpowiada: może zapomnieli, w którym grobie go złożono. Fajne.

Mówi też, że tą informację pierwsze przyniosły kobiety, a w kulturze żydowskiej tego czasu słowo kobiet nic nie znaczyło.

Mówi też, że cała tę opowieść o Zmartwychwstaniu wymyśliło sobie kilku Żydów, wcześniej będących z Jezusem, którzy zawiedli się jego śmiercią i chcieli się dowartościować, przywrócić sobie znaczenie.

No i wymyślili Kościół. A potem wszyscy zginęli w mękach.

A Ewangelie pisano znacznie później i tak je zredagowano, by było dobrze.

Pomija przy tym wszystkie niewygodne fakty, jak choćby ten, ze Szaweł w Pawła zmienił się 5 lat po śmierci Chrystusa, gdy pamięć byłą jak z wczoraj, że Jezus się ukazywał po  swojej śmierci itd.

To co piszę pokazuje nieodrobioną lekcję intelektualnych kręgów Kościoła, zupełnie nie dbających o ludzi myślących.

Więc myślimy sami, szukamy i póki co znajdujemy.

A na co dzień, na niedzielę, potrzebujemy Mądrego Proboszcza, który przez sakramenty zapewni nam możliwość bycia katolikiem.

 

środa, 13 kwietnia 2022

Historia robienia kupy w Mielcu i okolicznych wsiach. Opowieść.

  

zdjęcie za dodek777.flog.pl/

Mój felieton „Mielec, a zaściankowość postaw mielczan” wywołał dosyć ożywioną dyskusję na Facebooku. Jedni zgadzali się ze mną, inni nie. Sporo się nauczyłem, czytając wpisy komentatorów. I to jest dobre. Po to piszę felietony, by ich czytelnicy zaczynali myśleć o przedstawionej sprawie, by wyrażali swoje zdanie, ale także by wypracowywali sami dla siebie (a dla innych przy okazji) przemyślenia, wnioski, które być może będą pomagały zmieniać rzeczywistość wokół nas. Na lepsze oczywiście.

Dal mnie samego ten felieton też okazał się być ważny i był jednocześnie przyczynkiem do zastanowienia się nad sprawą dość nietypową. Może nawet nad dwoma sprawami. Jedna to ukryta w ludziach niechęć do innych ludzi, która objawia się w najmniej oczekiwanych miejscach i sposobie. Druga to refleksja, jak bardzo zmieniło się nasze życie, nad czym my starzy na co dzień się nie zastanawiamy, a o czym młodsi od nas nie mają pojęcia i nie mieści im się to w głowach.

Jeden ze znanych mielczan, nazwisko przemilczę, nie zgadzający się z moim felietonem, obdarzył go takim komentarzem, skierowanym do mnie, choć mojego nazwiska nie wymienił.

Przychodzi mi do głowy taki pomysł na dramat godny pióra Moliera.

Pewien młody człowiek przyjeżdża do miasta z miejscowości, w której jeszcze kilkadziesiąt (mniej niż sto) lat temu, za potrzebą należało pójść za stodołę i wydrapać się na kupę gnoju.

W owym mieście człowiek kończy szkoły i robi karierę.

A po przeszło półwieczu z przerażeniem postrzega, iż żył w zaścianku...

 Twórca tego wpisu, mielczanin z dziada pradziada, o długiej tradycji rodzinnej, z której – jakby tu powiedzieć – żyje dobrze, eksponując ją przy każdej okazji, powołując się dodatkowo na niezliczone koligacje rodzinne z innymi starymi mielczanami, dał pokaz swojego prawdziwego ja, swojej bezbrzeżnej pychy i pogardy dla innych ludzi, nie tak, według niego, szlachetnych w pochodzeniu i w czynach zapewne też.

Czyli do takich jak ja prostaków, którzy śmieli po drugiej wojnie przybyć z okolicznych wsi do tego wspaniałego Mielca, zbudowanego przez jego przodków i skazić go swoją w nim obecnością.

Z tych wsi, w których, żeby zrobić kupę, należało iść za stodołę i wdrapać się na kupę gnoju.

I powiem szczerze: lata mi i powiewa to, co on sobie o mnie myśli. Jak wielu czytelników wie, nie za bardzo przejmuję się krytyką, tym bardziej nieuzasadnioną. A szczególnie tak głupią i prostacką.

Ale przy okazji zastanowiłem się, jak to było z tym wspaniałym Starym Mielcem (bo Nowy Mielec zabudowali moi rodzice i im podobni, którzy przybyli z tych wsi, w których …), jeśli chodzi o robienie w nim kupy.

Może jeszcze, tytułem wprowadzenia, dodam, że urodziłem się w poniemieckim domu, gdzie ubikacja była w korytarzu, na piętrze, choć oczywiście była to ubikacja z kształtną dziurą w desce, a kupy leciały sobie w dół. Potem je zapewne stamtąd wybierano, ale tego nie widziałem, bo byłem niemowlakiem. Z kolei mój dziadek ze strony Ojca przed wojną wybudował wielki dom murowany, ale ubikacja była na zewnątrz, co w zimie było bardzo kłopotliwe. Podobnie na zewnątrz była sławojka, zwana wychodkiem, przy domu drugich dziadków, gdzie mieszkałem 2 lata, zanim w 1954 roku przeprowadziłem się do Mielca do bloku z prawdziwą ubikacją, wyposażoną w muszlę klozetową i spłuczkę marki Niagara.

A jak to było we wspaniałym Starym Mielcu?

Jak podaje encyklopedia Pana Witka, „do lat 20. XX w. Mielec nie posiadał kanalizacji ogólnospławnej. Nieczystości umieszczano w specjalnych dołach chłonnych i po całkowitym wypełnieniu zasypywano je albo wywożono ich zawartość poza miasto. Nierzadko wylewano je na ulice lub place i dopiero uchwała Rady Gminnej w 1896 r., nakazująca policjantom przeciwdziałanie takim praktykom, poprawiła nieco sytuację”.

Ta sytuacja była zapewne przyczyną licznych epidemii, które trapiły wspaniałe miasto Stary Mielec. I tak, pomijając czasy najdawniejsze,  były to kolejno: 1831 r. – cholera, 1836 r. – cholera, 1847 r. – tyfus, lata 1872 – 1873 – cholera, 1910 r. – szkarlatyna, 1919 r. – tyfus plamisty, 1939 r. – tyfus plamisty.

Dodam, że większości tych epidemii nie było w okolicznych wsiach, w których chodziło się za potrzebą za stodołę, wdrapując się na kupę gnoju, jak chce nasz sławny mielczanin.

Ale jednak coś się działo w kwestiach sanitarnych: w 1926r rozpoczęto a w 1928 zakończono budowę pierwszej sieci kanalizacji ogólnospławnej, odbierającej nieczystości z centralnej części miasta.

Część mniej centralna Starego Mielca pozostała bez kanalizacji. Ale i w części centralnej długo, nawet bardzo długo, jedynym udogodnieniem dla robienia kupy była ubikacja, jak w moim poniemieckim domu w 1951 roku. Ja spotkałem taką ubikację jeszcze w 1991 roku przy ulicy Wąskiej.

Można powiedzieć, że na początku z takich sanitarnych udogodnień korzystali głównie mieszkający przy rynku Żydzi i trochę polskich, bogatych mieszczańskich rodzin.

Ale to wystarczy, by nawet dzisiaj czuli się lepsi od chłopstwa z zasranej podmieleckiej wsi.

Niechęć mieszkańców Starego Miasta do mieszkańców Osiedla odczuwaliśmy, jako dzieci, przez lata całe. Pewnie podobnie czuli to ludzie starsi.

Cóż, władza ludowa zafundowała pogardzanym chłopom wygody, jakich większość mieszkańców Starówki nie doświadczała jeszcze przez lata.

Bo do pełnowymiarowych ubikacji w mieszkaniu doszło jeszcze centralne ogrzewanie, co eliminowało konieczność palenia węglem i spania w zimnych pokojach.

Jak silne były te animozje i niechęć do nowych przybyszy, którzy ośmielili się zmieniać wspaniały, tradycyjny Stary Mielec, w Mielec Osiedle, a potem w nowoczesne, przemysłowe, rozwijające się niesłychanie szybko miasto,  widać jeszcze dzisiaj.

A Stary Mielec staczał się coraz bardziej.

Wreszcie trochę odżył ostatnich latach, ale zapyziałość, małomiasteczkowość jego mieszkańców nie pozwoliła na głębokie zmiany. I tak już zostanie.

Dla pociechy starym mieszkańcom Starego Mielca dodam, że rzeczywiście chodzenie do wychodka w mojej Sadkowej Górze było bardzo przykrą czynnością, szczególnie zimą. Ja co prawda robiłem jeszcze na nocnik, ale starsi ludzie mieli problem.

Więc zimą zachowywali się podobnie jak hrabina Potocka, to znaczy także, jak musieli, robili w nocy do nocnika. Tyle że mieli je nie porcelanowe, a cynkowane.

 

 

poniedziałek, 11 kwietnia 2022

Mielec, a zaściankowość postaw mielczan.

 

Zdjęcie za TVN24.pl

W czasach kiedy nasze gusta, reakcje, potrzeby, sposób mówienia i wiele innych spraw kształtują media, a szczególnie takie ich elementy jak reklamy, seriale czy niskich lotów serwowana rozrywka, wpływ miejsca w którym żyjemy na nasze zachowania, wybory, sposób myślenia jest chyba mniej doceniany.

Ale czy nie jest on istotny?

Moim zdaniem jest i to bardzo.

Oczywiście nie chodzi tylko o miejsce na mapie, jakie Mielec zajmuje, ale złożoną na niego kulturę, historię miejsca i ludzi, mentalność lokalną i wiele innych spraw.

Dużo wszyscy podróżujemy i przyglądamy się w innych miastach, jak te miasta wyglądają, bo to pierwsze co najprościej zauważamy. Czasami, w bliższych kontaktach, poznajemy troszkę mentalność ludzi z innych części kraju. Ale to rzadziej.

Najczęściej pozostają nam wrażenia wizualne czy organizacyjne w miejscowościach które odwiedzamy. Są one jednak na tyle ważne i znaczące, by pokusić się o charakteryzowanie mieszkańców miejsc, które odwiedzamy, uzupełniając je o wrażenia z rozmów czy innych zdarzeń.

Zapytajmy samych siebie, co z Mielca wywozi człowiek, który przez nasze miasto przejeżdża, zatrzymując się na kilka godzin czy kilka dni.

Nie jesteśmy miastem turystycznym, więc raczej chodzi o wizyty biznesowe lub wizyty gości z innych miast.

 

Wjeżdżając do jakiegokolwiek nieznanego bliżej miasta kierujemy się na „Centrum”. I w tym Centrum najczęściej jest jakaś instytucja publiczna, czasem znaczący kościół czy inna ważna budowla, a już na pewno są jakieś restauracje czy kawiarnie, w których można zjeść lub napić się kawy.

I na postawie tego, jak miasto nas przywita, czy jest Sc ludne, ładne, ciekawe, czy można w nim dobrze zjeść, ocenimy wstępnie to miasto.

No i teraz wjeżdżamy do Mielca. No i co? Po pierwsze żaden drogowskaz nie prowadzi nas do „Centrum” bo takiego zwyczajnie w Mielcu nie ma. A jak już mamy jakie takie pojęcie i przyjedziemy w okolice Placu AK, albo, nie daj boże na rynek Starówki, to po pierwsze nie będziemy mieli gdzie zaparkować. Po drugie nie będziemy mieli gdzie zjeść. A po trzecie nie ma w tych dwu miejscach niczego ciekawego. Ktoś zaprotestuje. Jak to, a np Starówka? No to niech jedzie do Tarnowa, a nawet do Tarnobrzega. Bida z nędzą.

Choćby uchodził nogi nie znajdzie niczego ciekawego. Na przykład ławeczki ze spiżową postacią znaną mu z historii, jakiegoś pomnika znanej postaci historycznej, jakiejś wymyślnej rzeźby plenerowej, która zapisała by mu się w pamięci, jakiejś wspaniałej, grającej i porażającej feerią barw fontanny, czy co by tak jeszcze nie wymyślić.

Jak przypadkiem znajdzie pomnik AK to pokiwa z litością głową nad gustem mielczan. Może pomnik wyklętych będzie budził inne odczucia.

Zgódźmy się – niewiele mamy przyjezdnym do zaoferowania. Jak ktoś przyjeżdża biznesowo, to po pierwszej konfuzji i wizycie na Strefie, pozna miejsca, gdzie może w miarę dobrze zjeść i przespać. I tyle.

No jak to, ale Grzegorz Lato i Stal Mielec - rzuci ktoś w geście rozpaczy. No i Gryf na Rynku. No i co?

O czym to wszystko świadczy, jak nie o guście i potrzebach kulturalno bytowych mielczan, o ich postrzeganiu świata przez ciasny pryzmat fabrycznej hali czy codziennej konsumpcji?

I tu dochodzę do sprawy postawionej w tytule. A czyja to jest wina, że jest jak jest?  Bo chyba jest.

Nasz zapyziały przedwojenny Mielec wydał z siebie prof. Szafera, Jadernego i jeszcze parę troszkę znanych osób. Ale myślę, że nie na tyle znanych, by nimi kogoś zainteresować.

Nasz tzw. Stary Mielec ukształtował zapyziałą galicyjską mentalność jego obywateli, po eksterminacji Żydów stracił także ważny „element napędowy”. Mielec Osiedla złożony z ludzi napływowych, w większości emigrujących do niego ze wsi, także nie ukształtował dominujących wzorców kulturowych. Ludzi ci stanowili karną siłę roboczą i lata musiały minąć, gdy zaczęło się w Mielcu kształtować jakieś podglebie kulturalne. No pewnie, byli Rzeszowiacy, Orkiestra dęta, Chór Melodia i takie tam inne.

Ale to wszystko były protezy.

Tak już jest, że wypoczywamy głównie w polskich miastach takich jak Karpacz, Kołobrzeg, Krynica czy Szczawnica. To oczywiście złe przykłady do porównań z Mielcem. Ale wracając z Krynicy wstąpiliśmy do Tarnowa. Nigdy go nie zwiedzałem, co już jest curiosum  dla mielczanina. Wiedziałem tylko, że gdy Mielec intensywnie budował swoją kapitalistyczną przyszłość w naszej SSE, Tarnów bardzo był w tyle. Oczywiście on też ma tradycję przemysłową (Mościce), ale chyba to nie ona decydowała o dzisiejszym obliczu Tarnowa.

To wielowiekowa przeszłość ważnego dosyć miasta Galicji spowodowała, że z wielką przyjemnością teraz się go odwiedza. Na każdym kroku, prócz odrestaurowanych, pięknych zabytków, spotyka się bardzo interesujące elementy typu rzeźby czy pomniki, przyciągające do siebie ludzi. Ktoś widział potrzebę wydania na nie pieniędzy.

W Mielcu nikt takiej potrzeby nie ma. A jakby miał, to by go „zakrakali” przeciwnicy polityczni czy ludzie dbający o „czystość”,  jaka by ona nie była.

Do Tarnowa warto jechać. Moim zdaniem w Tarnowie żyją inni niż w Mielcu ludzie. A nawet jak mielczanie wyprowadzą się do Tarnowa, to potem wracają zupełnie zmienieni, choćby po to, by dbać o mieleckie żydowskie cmentarze, o które żaden z mielczan zadbać nie zechciał.

Co ma takiego Tarnów (czy inne ciekawe miasta, jakby chociaż niedawno odwiedzona przez nas Limanowa) czego nie ma Mielec, co by mogło uczynić go ciekawszym a jego mieszkańcom rozszerzyć perspektywę patrzenia i odczuwania?

Czy mielczanin zmienia się tylko wtedy, jak wyjedzie z Mielca i czy ta nasza zaściankowość jest przyczyną, że tak wielu młodych znajduje sobie ciekawsze miejsca do życia?

A Wy Państwo co o tym myślicie?

 

ps. Przez chwilę jako Mielec mieliśmy chwilę sławy. To wszystko przez jedyną naszą rzeźbę plenerową, Gryfa. I nawet po moim felietonie o Gryfie z jajami, choć z uciętym członkiem, doczekaliśmy się artykułu na tvn24.pl. Ale to była już cała nasza sława.

https://tvn24.pl/krakow/gryf-w-mielcu-budzi-kontrowersje-ra502233-3421328

A poniżej zdjęcia z naszego pobytu w Tarnowie.

 





















Czy Pan Prezydent Swół, (obecnie jeszcze) prezes „od śmieci”, zezwoli na budowę spalarni śmieci w Mielcu?

  Zdjęcie ze strony Euro Eko Sp. z o.o. Niekończąca się opowieść o nieszkodliwym spalaniu zwożonych z „połowy Polski” śmieci w środku Mie...