zdjęcie za dodek777.flog.pl/
Mój felieton „Mielec, a zaściankowość postaw mielczan” wywołał dosyć ożywioną dyskusję na Facebooku. Jedni zgadzali się ze mną, inni nie. Sporo się nauczyłem, czytając wpisy komentatorów. I to jest dobre. Po to piszę felietony, by ich czytelnicy zaczynali myśleć o przedstawionej sprawie, by wyrażali swoje zdanie, ale także by wypracowywali sami dla siebie (a dla innych przy okazji) przemyślenia, wnioski, które być może będą pomagały zmieniać rzeczywistość wokół nas. Na lepsze oczywiście.
Dal mnie samego ten felieton też okazał się być ważny i był jednocześnie przyczynkiem do zastanowienia się nad sprawą dość nietypową. Może nawet nad dwoma sprawami. Jedna to ukryta w ludziach niechęć do innych ludzi, która objawia się w najmniej oczekiwanych miejscach i sposobie. Druga to refleksja, jak bardzo zmieniło się nasze życie, nad czym my starzy na co dzień się nie zastanawiamy, a o czym młodsi od nas nie mają pojęcia i nie mieści im się to w głowach.
Jeden ze znanych mielczan, nazwisko przemilczę, nie zgadzający się z moim felietonem, obdarzył go takim komentarzem, skierowanym do mnie, choć mojego nazwiska nie wymienił.
Przychodzi mi do głowy taki pomysł na dramat godny pióra Moliera.
Pewien młody człowiek przyjeżdża do miasta z miejscowości, w której jeszcze kilkadziesiąt (mniej niż sto) lat temu, za potrzebą należało pójść za stodołę i wydrapać się na kupę gnoju.
W owym mieście człowiek kończy szkoły i robi karierę.
A po przeszło półwieczu z przerażeniem postrzega, iż żył w zaścianku...
Twórca tego wpisu, mielczanin z dziada pradziada, o długiej tradycji rodzinnej, z której – jakby tu powiedzieć – żyje dobrze, eksponując ją przy każdej okazji, powołując się dodatkowo na niezliczone koligacje rodzinne z innymi starymi mielczanami, dał pokaz swojego prawdziwego ja, swojej bezbrzeżnej pychy i pogardy dla innych ludzi, nie tak, według niego, szlachetnych w pochodzeniu i w czynach zapewne też.
Czyli do takich jak ja prostaków, którzy śmieli po drugiej wojnie przybyć z okolicznych wsi do tego wspaniałego Mielca, zbudowanego przez jego przodków i skazić go swoją w nim obecnością.
Z tych wsi, w których, żeby zrobić kupę, należało iść za stodołę i wdrapać się na kupę gnoju.
I powiem szczerze: lata mi i powiewa to, co on sobie o mnie myśli. Jak wielu czytelników wie, nie za bardzo przejmuję się krytyką, tym bardziej nieuzasadnioną. A szczególnie tak głupią i prostacką.
Ale przy okazji zastanowiłem się, jak to było z tym wspaniałym Starym Mielcem (bo Nowy Mielec zabudowali moi rodzice i im podobni, którzy przybyli z tych wsi, w których …), jeśli chodzi o robienie w nim kupy.
Może jeszcze, tytułem wprowadzenia, dodam, że urodziłem się w poniemieckim domu, gdzie ubikacja była w korytarzu, na piętrze, choć oczywiście była to ubikacja z kształtną dziurą w desce, a kupy leciały sobie w dół. Potem je zapewne stamtąd wybierano, ale tego nie widziałem, bo byłem niemowlakiem. Z kolei mój dziadek ze strony Ojca przed wojną wybudował wielki dom murowany, ale ubikacja była na zewnątrz, co w zimie było bardzo kłopotliwe. Podobnie na zewnątrz była sławojka, zwana wychodkiem, przy domu drugich dziadków, gdzie mieszkałem 2 lata, zanim w 1954 roku przeprowadziłem się do Mielca do bloku z prawdziwą ubikacją, wyposażoną w muszlę klozetową i spłuczkę marki Niagara.
A jak to było we wspaniałym Starym Mielcu?
Jak podaje encyklopedia Pana Witka, „do lat 20. XX w. Mielec nie posiadał kanalizacji ogólnospławnej. Nieczystości umieszczano w specjalnych dołach chłonnych i po całkowitym wypełnieniu zasypywano je albo wywożono ich zawartość poza miasto. Nierzadko wylewano je na ulice lub place i dopiero uchwała Rady Gminnej w 1896 r., nakazująca policjantom przeciwdziałanie takim praktykom, poprawiła nieco sytuację”.
Ta sytuacja była zapewne przyczyną licznych epidemii, które trapiły wspaniałe miasto Stary Mielec. I tak, pomijając czasy najdawniejsze, były to kolejno: 1831 r. – cholera, 1836 r. – cholera, 1847 r. – tyfus, lata 1872 – 1873 – cholera, 1910 r. – szkarlatyna, 1919 r. – tyfus plamisty, 1939 r. – tyfus plamisty.
Dodam, że większości tych epidemii nie było w okolicznych wsiach, w których chodziło się za potrzebą za stodołę, wdrapując się na kupę gnoju, jak chce nasz sławny mielczanin.
Ale jednak coś się działo w kwestiach sanitarnych: w 1926r rozpoczęto a w 1928 zakończono budowę pierwszej sieci kanalizacji ogólnospławnej, odbierającej nieczystości z centralnej części miasta.
Część mniej centralna Starego Mielca pozostała bez kanalizacji. Ale i w części centralnej długo, nawet bardzo długo, jedynym udogodnieniem dla robienia kupy była ubikacja, jak w moim poniemieckim domu w 1951 roku. Ja spotkałem taką ubikację jeszcze w 1991 roku przy ulicy Wąskiej.
Można powiedzieć, że na początku z takich sanitarnych udogodnień korzystali głównie mieszkający przy rynku Żydzi i trochę polskich, bogatych mieszczańskich rodzin.
Ale to wystarczy, by nawet dzisiaj czuli się lepsi od chłopstwa z zasranej podmieleckiej wsi.
Niechęć mieszkańców Starego Miasta do mieszkańców Osiedla odczuwaliśmy, jako dzieci, przez lata całe. Pewnie podobnie czuli to ludzie starsi.
Cóż, władza ludowa zafundowała pogardzanym chłopom wygody, jakich większość mieszkańców Starówki nie doświadczała jeszcze przez lata.
Bo do pełnowymiarowych ubikacji w mieszkaniu doszło jeszcze centralne ogrzewanie, co eliminowało konieczność palenia węglem i spania w zimnych pokojach.
Jak silne były te animozje i niechęć do nowych przybyszy, którzy ośmielili się zmieniać wspaniały, tradycyjny Stary Mielec, w Mielec Osiedle, a potem w nowoczesne, przemysłowe, rozwijające się niesłychanie szybko miasto, widać jeszcze dzisiaj.
A Stary Mielec staczał się coraz bardziej.
Wreszcie trochę odżył ostatnich latach, ale zapyziałość, małomiasteczkowość jego mieszkańców nie pozwoliła na głębokie zmiany. I tak już zostanie.
Dla pociechy starym mieszkańcom Starego Mielca dodam, że rzeczywiście chodzenie do wychodka w mojej Sadkowej Górze było bardzo przykrą czynnością, szczególnie zimą. Ja co prawda robiłem jeszcze na nocnik, ale starsi ludzie mieli problem.
Więc zimą zachowywali się podobnie jak hrabina Potocka, to znaczy także, jak musieli, robili w nocy do nocnika. Tyle że mieli je nie porcelanowe, a cynkowane.
żenada Panie Talarek....
OdpowiedzUsuńCóż jest żenadą, Szanowna Pani? Fakt, że czasem robi Pani kupę? A może pani nie robi? Bo dla mnie żenadą jest fakt, że ktoś kogoś krytykuje, a boi się to robić pod nazwiskiem. Zwykły tchórz. I życzę pani dobrych snów, a nie robienia wpisów o godz. 4.44 rano
OdpowiedzUsuń