piątek, 5 czerwca 2020

Symbol odlatującego komunizmu pozostanie w Mielcu


Zdjęcie za hej.mielec i Kacprem Strykowskim
W ostatnich latach zawadzał niektórym ludziom. Dla PiS-u był symbolem komunizmu, który trzeba wreszcie usnąć, tak jak się usunęło pomnik „wyzwoliciela” sprzed Wydziału komunikacji. Nieremontowany, w fatalnym otoczeniu rozjeżdżonego niby ronda, przestawał się coraz bardziej podobać mielczanom. Dla drogowców był poważnym utrudnieniem do przebudowy ul. Przemysłowej.

Tak w ogóle to sztuka socjalizmu nie ma się w Mielcu zbyt dobrze. Jak i inna sztuka zresztą. Prof. Henryk Burzec na zamówienie władz Mielca i WSK zrealizował w latach 60 – tych cały cykl rzeźb plenerowych, które stały się przez lata symbolami Mielca.
Są to: „Biegaczki” (kiedyś przy hali sportowo-widowiskowej), „Miotacz” (kiedyś obok hotelu „Jubilat”), „Lot” (kiedyś przed bramą główną WSK „PZL-Mielec”), „Tancerka” (w parku za Domem Kultury SCK) i „Radość życia” (przy ul. M. Konopnickiej). Wykonał też ścianę z mozaiką w Domu Kultury SCK i fontannę z delfinami w atrium SDK MSM.

Tak (i nie tylko tak) władze komunistycznego Mielca dbały o styczność mielczan z kulturą i o upiększanie przestrzeni, w której żyjemy.

Od tego czasu też powstało w Mielcu parę „konstrukcji przestrzennych”, które z biedą można by uznać za  kontynuację tamtych, socjalistycznych rzeźb.
To słynne „szubienice” przy Górce Cyranowskiej. I to chyba wszystko. Na nic więcej współczesny Mielec się nie zdobył.
W czasie, gdy inne miasta dbają o przestrzeń miejską, o jej upiększanie czymś więcej, niż betonowymi chodnikami.

No cóż, tak krawiec kraje, jakie klient ma potrzeby estetyczne.
A niestety – przy wszystkich moich pozytywnych opiniach na temat najdłużej nam panującego Prezydenta, chyba głównie starał się zaspokoić potrzeby gospodarcze mielczan, a nie ich fanaberie estetyczno – kulturalne.

Odsądzany od czci i wiary przez prawicę, ale i zapominany intensywnie przez rządzącą przez minione lata Mielcem lewicę,  dyr. Ryczaj miał jednak gust, albo dobrych doradców i zostawił po sobie coś więcej, niż żywicielkę mielczan, WSK, której już nie ma. Rzeźby zostały. I pamięć. Mam nadzieję – na zawsze.

Pewnie wiem, komu zasługuje swoje ocalenie wielka betonowa rzeźba plenerowa Lot, potocznie zwana przez mielczan Ikarem,  wykonana w Mielcu w latach 1964-1966 przez prof. Henryka Burzca – artystę rzeźbiarza z Zakopanego, a usytuowana przed wejściem głównym do WSK PZL Mielec (aktualnie SSE EURO-PARK Mielec).  Pewnie wiem, komu dziękować. Bo ten remont finansuje Miasto z dotacją wojewody. Więc chyba mogę napisać: Panie Prezydencie Wiśniewski – dziękuję w imieniu starych mielczan, dla których uratował Pan symbol Mielca.

Teraz jeszcze proszę go odrestaurować.

Byli tacy, którzy przy okazji przebudowy ulicy Przemysłowej chcieli się tej symbolicznej rzeźby bezczelnie pozbyć. Na szczęście te plany się nie powiodły. Obserwowałem z wielkim przejęciem film z przeniesienia Lotu w nowe miejsce. Chwała ludziom, którzy to wspaniałe dzieło wykonali. Chwała władzy, która zdecydowała o pozostawieniu w Mielcu tego, co przez minione ponad pół wieku wrosło w podstawowy symbol Mielca.

Oby ten symbol odwiecznych marzeń człowieka o zrywaniu się do lotu, o lataniu i spełnianiu tych marzeń, także poprzez produkcję samolotów w Mielcu, nadal w trudnych czasach, które do Mielca nadchodzą, był wskazówką i inspiracją do prób odrywania się od ciążącej rzeczywistości, od problemów i nieszczęść, które nas przyziemiają, przywiązują do ziemi, pomagał w pokonywaniu słabości i szukaniu inspiracji.

czwartek, 4 czerwca 2020

Co w Polakach zmienił czas pandemii koronawirusa?



Na początku pandemii, 6 marca, napisałem felieton „Czekając na koronawirusa. Czekając na koniec świata”. Na jego końcu wyrażałem przekonanie, że po pandemii już nic nie będzie takie, jak przed nią.

Teraz, z perspektywy trzech miesięcy widzę, że było to myślenie życzeniowe, które się nie spełni. A przynajmniej nie spełni się w Polsce.
I twierdzę tak w opozycji zarówno do myślącego życzeniowo ważnego watykańskiego kardynała, cytowanego poniżej, jak i polskiego profesora socjologii.

Już teraz widać, że są różne perspektywy oglądu pandemicznej rzeczywistości na świecie, a tym samym wyciągania wniosków z tego, co się wokół nas dzieje. Jedna to perspektywa włoska czy hiszpańska, gdzie ludzie umierali tysiącami, gdzie nie miał ich kto pochować, nie mówiąc o godnym pożegnaniu. Z innej perspektywy patrzą na epidemię mieszkańcy USA, w dużej mierze pozbawieni opieki medycznej, teraz w ogromnej ilości także pracy, wstrząsani wielkimi rozruchami społecznymi, z paleniem miast i rabowaniem sklepów. Niewykluczone że i Brazylia zmierza w podobną stronę. Trudno coś powiedzieć o perspektywie chińskiej, więcej może o innej dalekowschodniej, gdzie szybko nad pandemią przejęto kontrolę.
Na tle tego wszystkiego całkiem odrębna jest perspektywa, z jakiej my, Polacy, patrzymy na to co się dzieje wokół nas i jakie tego mogą być konsekwencje.

Z jakiś powodów koronawirus wydaje się być dla Polski łaskawy. Może to za przyczyną działanie ministra Szumowskiego, może – jak chcą inni – bycia narodem wybranym, a może wreszcie obowiązku szczepień przeciwko gruźlicy, albo innych nieznanych jeszcze czynników. Fakt faktem, epidemia przebiega u nas łagodnie, nawet jeśli jest manipulowana politycznie.

Gdybań, co będzie po pandemii, jak się zmieni świat, jest bez liku. Dla uzupełnienia moich przemyśleń przeczytałem dwa artykuły na temat tego, co będzie „po”.  Jeden to artykuł napisał gwinejski kardynał Robert Sarah, obecnie prefekt watykańskiej Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, a zatytułowany „O czym pandemia przypomniała nam wszystkim?” oraz drugi polskiego socjologa prof. Piotra Długosza - „W pandemii bardziej zaczęliśmy cenić zdrowie, wolność, pracę i przyjaciół”.
Pierwszy artykuł napisany jest (chyba) z perspektywy Włoch, drugi Polski.

Ten pierwszy, w świetle badań socjologicznych przytoczonych w drugim artykule, jest zbiorem pobożnych życzeń, pobożnych i przez osobę piszącego, i przez ich treść, ale także pobożnych w sensie niemożności – tak myślę - ich spełnienia.

Pisz kardynał Sarah, że „Wirus pokazał, że świat mimo zapewnień o pełnej kontroli bezpieczeństwa wciąż jest paraliżowany strachem przed śmiercią. Świat może rozwiązać kryzys sanitarny. Poradzi sobie zapewne również z kryzysem ekonomicznym. Ale nigdy nie pojmie tajemnicy śmierci. Bo tylko wiara daje odpowiedź”.
„Ale społeczeństwa zachodnie przywiązują wagę jedynie do tego, co dotyczy ekonomii, władzy politycznej i postępu technologicznego. (…) Bóg przestał nas obchodzić, a Kościół zaczął nam ciążyć”.
„To, co się wydarza na naszych oczach, zmusza Kościół katolicki do powrotu do swojego najważniejszego powołania. Świat oczekuje od niego nie tylko słowa wiary, ale także życia pełnego wiary, które pozwoli mu pokonać traumę, jaką było spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz”.
„Wiemy już, że społeczeństwo, które nie niesie przesłania nadziei na życie wieczne, nie może przetrwać.  Jest ono skazane na iluzoryczny mit postępu, który również zresztą upadł. Jeśli nasze społeczeństwa nie postawią na nowo nadziei na życie wieczne w centrum swojego życia, nie będą miały przyszłości.
Jeśli Kościół nie uczyni z głoszenia prawdy o życiu wiecznym sedna swojego orędzia, ryzykuje tym, że stanie się niepotrzebny”.

I zaraz nasuwają się pytania: czy świat rzeczywiście oczekuje od Kościoła katolickiego „powrotu do swojego najważniejszego powołania”,  a nawet czy oczekuje czegokolwiek? Podobnie jest z kwestią, czy rzeczywiście społeczeństwa uważają, że jak „nie postawią na nowo nadziei na życie wieczne w centrum swojego życia, nie będą miały przyszłości”. Mam co do tego wielkie wątpliwości.

A dalej już czytam artykuł polskiego socjologa.
Pyta pan profesor: „Czy za sprawą koronawirusa dojdzie do zmian w świadomości społecznej, w podejściu do własnego życia, drugiego człowieka, pracy, kariery, wiary?”.
Przytacza w nim nadzieje na powstanie po śmierci Jana Pawła II tzw. „pokolenia JPII”, a okazało się, że te nadzieje okazały się niesłychanie płonne, a w krótkim czasie spaliły, jak słoma.

Ważna zdania wypowiada profesor na temat podstawowej siły napędzającej dzisiejszy świat, czyli konsumpcji.
„W sferze gospodarczej negatywne konsekwencje mogą być odczuwalne najmocniej. (…) Ludzie ograniczyli konsumpcję, zobaczyli, że nie są im potrzebne najmodniejsze ubrania, nowe samochody, sprzęt turystyczny. Kiedy spadną dochody, zacznie się oszczędzanie i zaciskanie pasa, co znowu będzie miało wpływ na trwanie spadku popytu”.

Istnieje poważne ryzyko, że brak możliwości konsumpcji na dotychczasowym poziomie, a szczególnie uniemożliwienie zamanifestowania swojego statusu, wprowadzi społeczeństwo konsumpcyjne w stan zbiorowej pustki egzystencjalnej. Nagle cały sens życia i ludzkiej egzystencji zostanie zakwestionowany. Czym będzie zastąpiony? Raczej trudno sobie wyobrazić, że imperatyw „mieć” zmieni się w „być”.

I tu w swych sądach zbliża się nieco do twierdzeń kardynała Saraha, ale od razu poddaje w wątpliwość możliwą przemianę postaw ludzi z konsumpcyjnej na duchową. I ja także uważam, że zamiast zmieniać radykalnie postawy, ludzie najpierw zaczną szukać możliwości powrotu do poprzedniego poziomu konsumpcji, a jeśli będzie to utrudnione, zaczną żądać od państwa. Refleksja nad sensem życia może przyjdzie po długim stanie niskiej konsumpcji. Ale co jeszcze wtedy przyjdzie, trudno się straszyć. Pan profesor także zakłada możliwość radykalizacji nastrojów i rebelii społecznej na skutek pogłębienia nierówności społecznych, bo może być tak, że na kryzysie najwięcej zyskają jednostki już teraz lepiej usytuowane w piramidzie społecznej. Jednak od rebelii do zmiany postawy wobec życia droga daleka.

Jak pisze na podstawie badań statystycznych pan profesor, dla Polaków od wielu lat „najważniejsze są udane małżeństwo, dzieci, zdrowie, pieniądze, praca.  Wartości duchowe, moralne, wykształcenie nie są specjalnie w cenie. W społeczeństwie konsumpcyjnym liczy się sukces. Najlepiej, aby można było zamanifestować go innym. (…) Ostentacyjna konsumpcja pełniła funkcje klasowej dystynkcji. Im szybciej jednostka mogła wymienić produkt na nowszy, tym jej status był wyższy”.

I gdy przyszedł czas zarazy także wykonano badania pokazujące, co w ocenach Polaków zyskało na wartości, co pozostało bez zmian, co straciło.
Jak wynika z przytoczonego wykresu, zdrowie staje się najważniejsze. Aż 67 proc. respondentów zauważyło, że obecnie bardziej im na nim zależy. Będąc różnorako ograniczanymi w możliwościach poruszania się i kontaktów, Polacy zaczęli bardziej cenić wolność i swobodę (66 proc.). Nastąpił wzrost oceny wartości pracyw życiu aż o 45 proc., pogody ducha, optymizmu (41 proc.), przyjaciół (40 proc.).

I nawet jak ludzie uświadamiają sobie, albo tylko przeczuwają, że po kryzysie nie będzie już można żyć jak przed nim, że jednak wzorce konsumpcji ulegną zmianie, to nie oznacza to jak na dzisiaj zasadniczej zmiany wzrostu ocen innych życiowych wartości.

 W przedstawionej poniżej choince widzimy, ze akurat te wartości, których powrót przewiduje kardynał Sarah, niewiele u ludzi zyskały na znaczeniu. Opatrzność i Bóg zyskały na znaczeniu tylko u 19% respondentów, zajmując przedostatnie miejsce w rankingu. Przed silnym charakterem. Co też jest znamienne, bo oznacza, ze ludzie nie liczą na siebie, tylko na opiekę państwa. Za to nie liczą na opiekę Boga.

Pisze na koniec pan profesor znamienne słowa: „Na tym – początkowym przecież – etapie wielkiej zmiany widzimy, że ludzie bardziej zaczynają cenić te wartości, z których realizacją mają problem”.

Czy Polacy nie mają problemów z realizacją wiary w Boga i dlatego wzrost znaczenia w kryzysie tej wartości ich  życia jest tak mizerny? Czy Polacy mają tak wystarczająco dużo wiary w Boga, że nie musi jej już być więcej w trudnym czasie, który nadchodzi? Mam wielkie wątpliwości. Czy czas zamknięcia kościołów, czas  gdy było „mniej Boga”, pogłębił potrzebę wiary, czy raczej ją spłycił? Mam wrażenie, że to drugie.

Uważam, że ludzie się zmienią nie z powodu „mniej Boga”, ale zmienią się z powodu „mniej pieniędzy”. Za„mniej pieniędzy” przyjdzie „mniej zabawy”, „mniej zdrowia”, „mniej wystawności i szpanu”, „mniej zagranicznych wczasów”, „mniej ciuchów”, „mniej perspektyw”.
Czy jest szansa, że z tego „mniej” zrobi się czegoś „więcej”? Np. więcej refleksji nad życiem? Czy z tego „mniej” zrobi się więcej refleksji nad śmiercią? Nad sensem?
Czy przestaniemy wypychać śmierć z życia, bo zrozumiemy, że jest jego immanentną, nierozłączną częścią?
Zobaczymy. Ja wątpię.

Swoją drogą ciekawe byłoby, gdyby kardynał Sarah pisał swój artykuł bazując na koronawirusowych doświadczeniach Polaków, a jakiś włoski socjolog zrobił podobne badania na Włochach. I gdybym ja był Włochem. Może moje wnioski byłyby zupełnie inne.

Poniższy wykres mówi o tym, dla jakiego procenta Polaków jakaś wartość życiowa zyskała na znaczeniu, a jaka nie.  

 

Komu odbija (się) na widok dyni i dlaczego

  Znowu w przełomie października i listopada mamy dwa święta zmarłych. Jedno oficjalne, obchodzone przez wszystkich Polaków, wierzących ...