Na początku pandemii, 6
marca, napisałem felieton „Czekając na koronawirusa. Czekając na koniec
świata”. Na jego końcu wyrażałem przekonanie, że po pandemii już nic nie będzie
takie, jak przed nią.
Teraz, z perspektywy trzech
miesięcy widzę, że było to myślenie życzeniowe, które się nie spełni. A
przynajmniej nie spełni się w Polsce.
I twierdzę tak w opozycji zarówno
do myślącego życzeniowo ważnego watykańskiego kardynała, cytowanego poniżej,
jak i polskiego profesora socjologii.
Już teraz widać, że są różne
perspektywy oglądu pandemicznej rzeczywistości na świecie, a tym samym
wyciągania wniosków z tego, co się wokół nas dzieje. Jedna to perspektywa włoska
czy hiszpańska, gdzie ludzie umierali tysiącami, gdzie nie miał ich kto
pochować, nie mówiąc o godnym pożegnaniu. Z innej perspektywy patrzą na
epidemię mieszkańcy USA, w dużej mierze pozbawieni opieki medycznej, teraz w
ogromnej ilości także pracy, wstrząsani wielkimi rozruchami społecznymi, z
paleniem miast i rabowaniem sklepów. Niewykluczone że i Brazylia zmierza w
podobną stronę. Trudno coś powiedzieć o perspektywie chińskiej, więcej może o
innej dalekowschodniej, gdzie szybko nad pandemią przejęto kontrolę.
Na tle tego wszystkiego
całkiem odrębna jest perspektywa, z jakiej my, Polacy, patrzymy na to co się
dzieje wokół nas i jakie tego mogą być konsekwencje.
Z jakiś powodów koronawirus
wydaje się być dla Polski łaskawy. Może to za przyczyną działanie ministra
Szumowskiego, może – jak chcą inni – bycia narodem wybranym, a może wreszcie
obowiązku szczepień przeciwko gruźlicy, albo innych nieznanych jeszcze czynników.
Fakt faktem, epidemia przebiega u nas łagodnie, nawet jeśli jest manipulowana
politycznie.
Gdybań, co będzie po
pandemii, jak się zmieni świat, jest bez liku. Dla uzupełnienia moich
przemyśleń przeczytałem dwa artykuły na temat tego, co będzie „po”. Jeden to artykuł napisał gwinejski kardynał
Robert Sarah, obecnie prefekt watykańskiej Kongregacji Kultu Bożego i
Dyscypliny Sakramentów, a zatytułowany „O czym pandemia przypomniała nam
wszystkim?” oraz drugi polskiego socjologa prof. Piotra Długosza - „W pandemii
bardziej zaczęliśmy cenić zdrowie, wolność, pracę i przyjaciół”.
Pierwszy artykuł napisany
jest (chyba) z perspektywy Włoch, drugi Polski.
Ten pierwszy, w świetle
badań socjologicznych przytoczonych w drugim artykule, jest zbiorem pobożnych
życzeń, pobożnych i przez osobę piszącego, i przez ich treść, ale także
pobożnych w sensie niemożności – tak myślę - ich spełnienia.
Pisz kardynał Sarah, że „Wirus pokazał, że świat mimo zapewnień o
pełnej kontroli bezpieczeństwa wciąż jest paraliżowany strachem przed śmiercią.
Świat może rozwiązać kryzys sanitarny. Poradzi sobie zapewne również z kryzysem
ekonomicznym. Ale nigdy nie pojmie tajemnicy śmierci. Bo tylko wiara daje
odpowiedź”.
„Ale społeczeństwa zachodnie przywiązują wagę jedynie do tego, co dotyczy
ekonomii, władzy politycznej i postępu technologicznego. (…) Bóg przestał nas
obchodzić, a Kościół zaczął nam ciążyć”.
„To, co się wydarza na naszych oczach, zmusza Kościół katolicki do
powrotu do swojego najważniejszego powołania. Świat oczekuje od niego nie tylko
słowa wiary, ale także życia pełnego wiary, które pozwoli mu pokonać traumę,
jaką było spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz”.
„Wiemy już, że społeczeństwo, które nie niesie przesłania nadziei na
życie wieczne, nie może przetrwać. Jest
ono skazane na iluzoryczny mit postępu, który również zresztą upadł. Jeśli
nasze społeczeństwa nie postawią na nowo nadziei na życie wieczne w centrum
swojego życia, nie będą miały przyszłości.
Jeśli Kościół nie uczyni z głoszenia prawdy o życiu wiecznym sedna
swojego orędzia, ryzykuje tym, że stanie się niepotrzebny”.
I zaraz nasuwają się
pytania: czy świat rzeczywiście oczekuje od Kościoła katolickiego „powrotu do swojego najważniejszego
powołania”, a nawet czy oczekuje
czegokolwiek? Podobnie jest z kwestią, czy rzeczywiście społeczeństwa uważają,
że jak „nie postawią na nowo nadziei na
życie wieczne w centrum swojego życia, nie będą miały przyszłości”. Mam co
do tego wielkie wątpliwości.
A dalej już czytam artykuł
polskiego socjologa.
Pyta pan profesor: „Czy za sprawą koronawirusa dojdzie do zmian
w świadomości społecznej, w podejściu do własnego życia, drugiego człowieka,
pracy, kariery, wiary?”.
Przytacza w nim nadzieje na
powstanie po śmierci Jana Pawła II tzw. „pokolenia JPII”, a okazało się, że te
nadzieje okazały się niesłychanie płonne, a w krótkim czasie spaliły, jak
słoma.
Ważna zdania wypowiada
profesor na temat podstawowej siły napędzającej dzisiejszy świat, czyli
konsumpcji.
„W sferze gospodarczej negatywne konsekwencje mogą być odczuwalne
najmocniej. (…) Ludzie ograniczyli konsumpcję, zobaczyli, że nie są im
potrzebne najmodniejsze ubrania, nowe samochody, sprzęt turystyczny. Kiedy
spadną dochody, zacznie się oszczędzanie i zaciskanie pasa, co znowu będzie
miało wpływ na trwanie spadku popytu”.
Istnieje poważne ryzyko, że brak możliwości konsumpcji na dotychczasowym
poziomie, a szczególnie uniemożliwienie zamanifestowania swojego statusu,
wprowadzi społeczeństwo konsumpcyjne w stan zbiorowej pustki egzystencjalnej.
Nagle cały sens życia i ludzkiej egzystencji zostanie zakwestionowany. Czym
będzie zastąpiony? Raczej trudno sobie wyobrazić, że imperatyw „mieć” zmieni
się w „być”.
I tu w swych sądach zbliża
się nieco do twierdzeń kardynała Saraha, ale od razu poddaje w wątpliwość
możliwą przemianę postaw ludzi z konsumpcyjnej na duchową. I ja także uważam,
że zamiast zmieniać radykalnie postawy, ludzie najpierw zaczną szukać
możliwości powrotu do poprzedniego poziomu konsumpcji, a jeśli będzie to
utrudnione, zaczną żądać od państwa. Refleksja nad sensem życia może przyjdzie
po długim stanie niskiej konsumpcji. Ale co jeszcze wtedy przyjdzie, trudno się
straszyć. Pan profesor także zakłada możliwość radykalizacji nastrojów i
rebelii społecznej na skutek pogłębienia nierówności społecznych, bo może być
tak, że na kryzysie najwięcej zyskają jednostki już teraz lepiej usytuowane w
piramidzie społecznej. Jednak od rebelii do zmiany postawy wobec życia droga
daleka.
Jak pisze na podstawie badań
statystycznych pan profesor, dla Polaków od wielu lat „najważniejsze są udane małżeństwo, dzieci, zdrowie, pieniądze,
praca. Wartości duchowe, moralne,
wykształcenie nie są specjalnie w cenie. W społeczeństwie konsumpcyjnym liczy
się sukces. Najlepiej, aby można było zamanifestować go innym. (…) Ostentacyjna
konsumpcja pełniła funkcje klasowej dystynkcji. Im szybciej jednostka mogła
wymienić produkt na nowszy, tym jej status był wyższy”.
I gdy przyszedł czas zarazy
także wykonano badania pokazujące, co w ocenach Polaków zyskało na wartości, co
pozostało bez zmian, co straciło.
Jak wynika z przytoczonego
wykresu, zdrowie staje się najważniejsze. Aż 67 proc. respondentów zauważyło,
że obecnie bardziej im na nim zależy. Będąc różnorako ograniczanymi w
możliwościach poruszania się i kontaktów, Polacy zaczęli bardziej cenić wolność
i swobodę (66 proc.). Nastąpił wzrost oceny wartości pracyw życiu aż o 45
proc., pogody ducha, optymizmu (41 proc.), przyjaciół (40 proc.).
I nawet jak ludzie
uświadamiają sobie, albo tylko przeczuwają, że po kryzysie nie będzie już można
żyć jak przed nim, że jednak wzorce konsumpcji ulegną zmianie, to nie oznacza
to jak na dzisiaj zasadniczej zmiany wzrostu ocen innych życiowych wartości.
W przedstawionej poniżej
choince widzimy, ze akurat te wartości, których powrót przewiduje kardynał
Sarah, niewiele u ludzi zyskały na znaczeniu. Opatrzność i Bóg zyskały na
znaczeniu tylko u 19% respondentów, zajmując przedostatnie miejsce w rankingu.
Przed silnym charakterem. Co też jest znamienne, bo oznacza, ze ludzie nie
liczą na siebie, tylko na opiekę państwa. Za to nie liczą na opiekę Boga.
Pisze na koniec pan profesor znamienne słowa: „Na tym – początkowym przecież – etapie
wielkiej zmiany widzimy, że ludzie
bardziej zaczynają cenić te wartości, z których realizacją mają problem”.
Czy Polacy nie mają problemów z realizacją wiary w
Boga i dlatego wzrost znaczenia w kryzysie tej wartości ich życia jest tak mizerny? Czy Polacy mają tak
wystarczająco dużo wiary w Boga, że nie musi jej już być więcej w trudnym
czasie, który nadchodzi? Mam wielkie wątpliwości. Czy czas zamknięcia
kościołów, czas gdy było „mniej Boga”,
pogłębił potrzebę wiary, czy raczej ją spłycił? Mam wrażenie, że to drugie.
Uważam, że ludzie się
zmienią nie z powodu „mniej Boga”, ale zmienią się z powodu „mniej pieniędzy”.
Za„mniej pieniędzy” przyjdzie „mniej zabawy”, „mniej zdrowia”, „mniej
wystawności i szpanu”, „mniej zagranicznych wczasów”, „mniej ciuchów”, „mniej
perspektyw”.
Czy jest szansa, że z tego
„mniej” zrobi się czegoś „więcej”? Np. więcej refleksji nad życiem? Czy z tego
„mniej” zrobi się więcej refleksji nad śmiercią? Nad sensem?
Czy przestaniemy wypychać
śmierć z życia, bo zrozumiemy, że jest jego immanentną, nierozłączną częścią?
Swoją drogą ciekawe byłoby,
gdyby kardynał Sarah pisał swój artykuł bazując na koronawirusowych
doświadczeniach Polaków, a jakiś włoski socjolog zrobił podobne badania na
Włochach. I gdybym ja był Włochem. Może moje wnioski byłyby zupełnie inne.
Poniższy wykres mówi o tym,
dla jakiego procenta Polaków jakaś wartość życiowa zyskała na znaczeniu, a jaka
nie.