Życie na ogół płynie sobie leniwie jak nizinna rzeka i nawet
nieliczne meandry, ukształtowane rzadkimi, ale jednak, powodziami, nie są w
stanie sprawić, że przed każdym życiowym zakrętem odczuwamy trwogę, że oto poza,
wydarzy się coś okropnego, na co nie będziemy przygotowani, co zupełnie zaburzy
nasze dotychczasowe spokojne żeglowanie, na niesionej leniwym prądem bezpiecznej
arce naszego domu.
Taką już mamy naturę i większość z nas nie zakłada
najgorszego. Mój świętej pamięci Ojciec był jednak taką osobą. Wciąż czekał na III
Wojnę Światową, zakładając, że może się wydarzyć, i że to jest bardzo
prawdopodobne.
Doświadczony wojną minioną, kiedy omal nie stracił życia,
posądzony o to, że jest Żydem - a nie każdemu podejrzanemu oglądano genitalia, tylko
strzelano w głowę – gdy tylko boska interwencja przechodzącego mimo osadnika
niemieckiego, sąsiada od pokoleń, uratowała mu życie, goniony w głodzie i
chłodzie do robót przy niemieckich umocnieniach, ale także najzwyczajniej w
świecie głodujący wraz z wychowującym go wujostwem, nigdy nie pozwolił sobie na
pozostanie bez najbardziej podstawowych według niego środków do egzystencji. W
naszym bloku, oddanym do użytku w 1954 roku były zwyczajne kuchnie kaflowe, w
których paliło się węglem. Był tez gaz i mała kuchenka gazowa. W latach
siedemdziesiątych, kiedy już każdy z sąsiadów wyrzucił piec węglowy, on
nadal go zachował, na wypadek wojny, braku gazu i prądu.
Wojny nie doczekał. Zmarł i spoczywa w pokoju. Ale czy
zawsze ten ludzki pokój będzie trwał nad jego grobem?
Większość obeszła się bez węglowych pieców. Większość nadal
nie zakłada, że życie wykona taką woltę, że silny nurt zdarzeń nie tylko
zniesie ich na mielizny życia, ale wręcz wywróci na głębinę i zaledwie pozwoli to
życie unieść w całości, choć często nagie z marzeń i nadziei.
Jak się powinniśmy zachować, gdy żyjemy, a wokół nas dzieje
się tak wiele nieszczęść.? Takich znienacka przychodzących, nie wiadomo skąd i
dlaczego. Ani nie wiadomo po co. Czy powinniśmy ostrożnie ważyć każdy krok,
każdy ruch ręką, każde słowo wypowiadane nawet do znajomego, każdy kęs
pożywienia, wkładany do ust, każdy łyk napoju, który spragnieni bardzo
wypijamy?
Jakie byłoby to życie, poddawane na każdym kroku kontroli?
Naszej własnej, ale kontroli. Buntujemy się przeciwko kontroli zewnętrznej, i
słusznie, a jak byśmy znosili tę nieustanną autoinwigilację?
Niby winniśmy się zastanawiać nad wszystkim, co robimy. I najczęściej
się zastanawiamy. Może nie tak dogłębnie, ale jednak. No i co to znaczy, wobec
świadomości, że na większość spraw tak naprawdę nie mamy wpływu? Bo nawet jak
wszystko przemyślimy, zaplanujemy od początku do końca, jak z ufnością
popatrzymy w nadchodzący czas, to jakże często bywa, że Los przewraca te nasze
plany do góry nogami.
Do restauracji hotelowej przychodzi dość duża rodzina.
Trzypokoleniowa. W całości. Dziadkowie ze strony ojca i ze strony matki, matka
i ojciec, i dwóch ich synów, bliźniaków.
Słowo „przychodzi” określające przybycie tej rodziny, jest
trochę nieprecyzyjne. Bo rzeczywiście przychodzą wszyscy dorośli, a dwaj
dziadkowie przychodzą z bliźniakami. Jeden dziadek prowadzi jednego z chłopców
za rękę. Chłopiec idzie dość niepewnie pomimo dwóch – trzech lat. Widać, że
chodzenie nie jest dla niego czystą przyjemnością, jak dla większości rówieśników.
Ale radzi sobie jako tako.
Drugi dziadek przychodzi niosąc drugiego z chłopców. Tuli go
do siebie, a jego opiekuńczość jest przepojona taką miłością, że od razu chwyta
za serce. Niesie tę kruchą istotę jak największy skarb, gładzi go po twarzyczce,
coś cicho szepce do niego, zaglądając w oczy malca, skierowane gdzieś w niebo, zasłonięte
chwilowo sufitem. Gładzi też małe dłonie, którymi zakończona jest niema prośba
jego maleńkich, sztywnych jak patyczki rąk, skierowanych do Boga. On tych rąk
nie opuszcza, prawie jak Mojżesz w czasie bitwy z Amalekitami pod Refidim, on
tymi małymi, sztywnymi dłońmi prosi tego Boga nad sufitem o zwycięstwo. O
zdrowie dla siebie i łaskę pokoju dla rodziców i dziadków.
A potem dziadek sadza go na krześle, w specjalnym pancerzu,
by mógł zachować pozycję pionową, by ten posiłek, który podaje mu matka,
trafiał z trudem do żołądka.
Gdy mały człowiek się naje i więcej nie przyjmuje,
zaciskając usta, znowu pojawia się dziadek i zabiera malca do góry, by widział
jeszcze wyżej, by te drobne, maleńkie, sztywne rączki nadal trwały w górze i
prosiły o zwycięstwo. Boga? Chyba tak. Bo kogo?
I tak chodzą po tym świecie hotelu we dwóch. Stary człowiek,
nie dość że przygarbiony bagażem całego życia, to jeszcze dźwigający ten
dodatkowy, największy ciężar, jaki mógł dostać na starość, i ten mały człowiek,
który ledwo co wszedł w życie, a już za chwilę będzie musiał myśleć, jak z
niego wyjść.
I dobrze jest jak jest, że ten stary człowiek ma jeszcze
dużo siły, i dobrze jest, że ten mały człowiek jest jeszcze tak mały, i tak
niewiele jeszcze rozumie, i tak niewiele waży, prawie tyle co modlitwa.
Ale kiedyś rolę się zmienią, choć nie odwrócą. Dziadek będzie
coraz słabszy, a chłopiec będzie coraz cięższy. Oczywiście, ma matkę, i ojca, i
brata, na którego pewnie nie będzie mógł liczyć. Ale wraz z kilogramami jego modlitwa
też będzie coraz więcej ważąca. Tylko czy przekona Boga, który wazy
nieskończenie wiele?
I co ta opowieść powie nam, wciąż biegnącym za sprawami mało
ważnymi, wciąż łudzącym się, że jakoś to będzie za kolejnym zakrętem naszego
życia? A jak już coś powie, to co mamy uczynić? Wybudować sobie kaflowy piec i
czekać na koniec świata?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz