niedziela, 6 października 2024

Przekroczyli Barierę Dźwięków

 


Pamiętam, jak na początku lat siedemdziesiątych, jako młody student, który bardzo chciał być kulturalnym młodym człowiekiem, bo pochodził z robotniczej rodziny, szedłem obok wystawy księgarni, jedynej na Osiedlu, mieszczącej się w bloku, w którym mieszkałem.

Księgarnia ta, oprócz książek, sprzedawała także płyty winylowe, które od czasu do czasu kupowałem, gdy mi się spinał studencki budżet.

 

I tego dnia zobaczyłem na wystawie grubaśny album z dziewięcioma symfoniami Beethovena i uwerturą Coriolan na dodatek. I jakoś tak z niczego, niewiele się zastanawiając,  postanowiłem ten album kupić. Kosztował chyba 120 lub 180 złotych, co było dla mnie dużym wydatkiem, ale gdy przeliczyć na jedną płytę, wychodziło bardzo tanio.

Nie zdawałem sobie w momencie zakupu sprawy, że odtwarzania tej muzyki na adapterze Bambino będzie jej lekką profanacją.

 

Potem po wielokroć przesłuchałem wszystkie kupione symfonie, dokupiłem płyty z sonatami Beethovena, słuchałem innych jego utworów  i na końcu nie zostałem wielkim fanem Wiedeńczyka, chociaż pozostały we mnie na zawsze V i IX symfonia i piękne sonaty fortepianowe. Nigdy też, chociaż studiując na Śląsku, byłem na wielu koncertach muzyki poważnej, czy to z Pendereckim, czy to Witem i Kilarem, a chyba także Góreckim, to nigdy nie wysłuchałem na żywo moich ulubionych symfonii Beethovenowskich.

 

Do dużych miast na koncerty nie jeździłem, i chociaż oglądałem i słuchałem przyjeżdżających z „wielkiego świata” muzyków, to jakoś z trudem przebijała się do mojej świadomości napisana przez Stanisława Jachowicza z Dzikowa, czyli prawie rodaka, ta podstawowa dla Polaka prawda: cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie.

A przecież od wielu lat, a w ostatnich kilku szczególnie, nietrudno było zauważyć (gdy się chciało patrzeć i słuchać), że dużo się wokół nas, mielczan, muzycznie zmienia, że wielość dobrej muzyki poważnej wykonywanej przez mielczan i mieleckie zespoły grające taką muzykę, przekroczyła już jakiś próg w wielkiej bramie wiodącej do wielkiego muzycznego świata.

 

A jednak mimo tego wszystkiego potrzebny mi był jakiś muzyczny kop, jakiś muzyczny wstrząs, by sobie uświadomić, że razem z mieleckimi muzykami jesteśmy już w innej muzycznej rzeczywistości.

 

I on przyszedł. W niedzielę 6 października.

 

V Symfonia Ludwika van Beethovena jest utworem równie znanym co trudnym. I dla wykonawców i dla słuchaczy.

Nie zmienia tego faktu dość powszechna znajomość czterech pierwszych taktów dzieła, często wykorzystywanych muzycznie nawet w telefonach komórkowych, ani to, że jest jednym z najczęściej wykonywanych na świecie dzieł muzyki poważnej.

 

Bo żeby dobrze zagrać V Symfonię potrzebna jest wizja dzieła (przecież wykonywanego już tysiące razy przez innych), wizja wnosząca do wykonania jakieś nowe elementy i doskonałe panowanie dyrygenta nad zespołem muzyków.

No i muzycy, tych chyba 40 osób, muszą być doskonałymi profesjonalistami. Tu nie ma miejsca dla „chcących” amatorów.

 

I moim zdaniem tak było na koncercie Mieleckiej Orkiestry Symfonicznej  pod dyrekcją Pana Piotra Wyzgi.

Początek symfonii uderzył w wyobraźnię słuchaczy swoimi czterema taktami na tyle mocno i sugestywnie, że od razy wiedziałem, że to będzie wielki koncert.

Ponoć dyrygenci sprzeczają się, jak należy grać te słynne cztery takty. Nie znam teorii muzyki, ale jestem przekonany, że Maestro Wyzga znalazł doskonały i przekonywujący sposób sugestywnego wyrażenia tej muzycznej metafory działania ludzkiego Losu.

 

Los zapukał w drzwi naszego życia. I mojego także. Kto i jak mu odpowie, to już zależy od każdego z nas. V Symfonia doczekała się licznych, romantycznych tłumaczeń, interpretacji poetyckich, czynionych przez wielkich twórców. Możemy i my dołączyć do tego grona.

 

Dalej było równie pięknie, romantycznie, ciekawie muzycznie. Siedziałem przez cała godzinę z zamkniętymi oczami, mimo że i z jednej i z drugiej strony miałem piękne i interesujące kobiety. Ale tym razem muzyka zwyciężyła, za co obie panie przepraszam.

 

Po drugiej i trzeciej romantycznej części zaatakował nas swoim allegro wspaniały, tryumfalny  finał, który sprawił, że otwarłem szeroko oczy, a za chwilę, wraz ze wszystkimi, włączyłem się w burzliwy aplauz dla Dyrygenta i muzyków.

 

Jak powiedział Pan Piotr Wyzga, wykonanie V Symfonii (dodam, że wspaniałe) było dla całej orkiestry, jak przekroczenie bariery dźwięku dla samolotu nad mieleckim lotniskiem.

Bo z barierą dźwięku jest tak, że wcześniej nic się nie dzieje, natomiast po przełamaniu tej bariery powstaje grom dźwiękowy. I wszyscy ten grom słyszą. I niech tak będzie i trwa.

 

Ja ze swej strony powiem, że nasza Mielecka Orkiestra Symfoniczna pokonała Barierę Dźwięków, że przeszła przez Bramę Dźwięków do wielkiego muzycznego świata, za którą to Bramą już będzie tylko pasmo sukcesów i uznania mielczan. I nie tylko mielczan, czego z całego serca wszystkim członkom orkiestry życzę.

  

 

 

Ps1. Gdy Pan Piotr Wyzga przed koncertem  dziękował sponsorom i wymieniał płynnie z pamięci ponad dwadzieścia firm wraz z nazwiskami, pomyślałem sobie: ma facet pamięć.

Gdy potem dyrygował tym trudnym utworem bez partytury, z pamięci, wiedziałem, że to nie jest szpan, jak u wielu dyrygentów, ale że on po prostu naprawdę nie potrzebuje partytury, bo wszystkie nutki doskonale pamięta.

 

Ps2. Już będę na każdym koncercie Orkiestry. I wszystkich do tego zachęcam

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przekroczyli Barierę Dźwięków

  Pamiętam, jak na początku lat siedemdziesiątych, jako młody student, który bardzo chciał być kulturalnym młodym człowiekiem, bo pochodzi...