Tomasz
Terlikowski, kiedyś uważany za ultraortodoksę katolickiego, dzisiaj idzie w
swym pisaniu w poprzek drogi polskiego
episkopatu. By nie powiedzieć, że całkiem w drugą stronę. Oczywiście nie w
sprawach ortodoksji katolickiej, ale sposobu działania tak episkopatu jak i
jego poszczególnych biskupów czy nawet kapłanów.
Ostatnio
przeczytałem jego wypowiedź o odpowiedzialności za Kościół, jaka spoczywa na ludziach
świeckich. Jest to szczególnie ważne teraz, gdy Kościół traci wiernych i
pozycję, a mimo to jego „struktury
hierarchiczne skupione są na „obronie swoich” i uciszaniu „niepokornych”(cytat
z artykułu).
I
pisze dalej Terlikowski, że „choć
oczywiście w Kościele są różne powołania, różne posługi, a także istnieje
hierarchia, to w niczym nie narusza to podstawowej prawdy o tym, że świeccy są
dokładnie tak samo Kościołem, jak duchowni, i że mają wobec owego Kościoła
dokładnie takie same obowiązki i są za niego dokładnie tak samo
odpowiedzialności (choć na innych polach).”
Dzisiaj
wysłuchałem kazania mieleckiego księdza Tomasza, z parafii MBNP, który, pewnie nieświadomie,
w jakiś sposób nawiązał do poruszanego tu tematu odpowiedzialności świeckich za
swoją parafię. Czyli za Kościół w ogólności. Zakładam, że ksiądz Tomasz
prezentował oficjalne stanowisko naszego księdza Proboszcza, bo raczej inaczej być
nie może.
Nawiązując
do przypadającej dzisiaj pierwszej niedzieli Słowa Bożego, niedzieli modłów za
powodzenie V Synodu Diecezji Tarnowskiej oraz do słów z czytań mszalnych, gdzie
św. Paweł napominał wiernych, by „żyli w
zgodzie i by nie było wśród was rozłamów; abyście byli jednego ducha i jednej
myśli”, porównał parafię do wielkiej rodziny wiernych, w której to parafii-rodzinie
rolę ojca rodziny pełni ksiądz proboszcz, a wierni stanowią dzieci tej rodziny.
I chociaż Kościół należy do wszystkich, także do dzieci jak zaznaczył ksiądz
Tomasz - to odpowiedzialność za rodziną spoczywa na jej głowie, czyli na
księdzu proboszczu.
Oczywiście
wcześniej zachęcał wiernych do włączanie się w życie parafii, do czynnego w nim
udziału.
I
naszły mnie takie myśli. Jakże daleko nasz Kościół, każda (chyba) tarnowska
parafia, jest od tego, co widzimy choćby w Niemczech czy Stanach Zjednoczonych,
gdzie wierni rzeczywiście przejęli odpowiedzialność za swój Kościół.
W
Niemczech próbuje o tym przypominać tzw. „droga
synodalna”, omijając zapisy prawne i tworząc ciało, w którym głos świeckich i
biskupów będzie się liczył dokładnie tak samo. W Ameryce gdyby nie świeccy
i ich odwaga i determinacja, nie doszłoby do procesu oczyszczenia Kościoła z
pedofilii i kryjących ją biskupów. Nieco podobnie stało się w Polsce w
przypadku abp Paetza, ale to wyjątek, który potwierdza słabość, bezruch i
bezradność polskich cywilnych katolików, nie mających za sobą takiego wsparcia
organizacyjnego, jakie mają katolicy amerykańscy. Bo na prasę katolicką w tych
sprawach w Polsce liczyć nie można.
Tak
w prasie jak i samym kościele najważniejszą wartością pozostaje „posłuszeństwo i unikanie dyskusji na trudne
tematy”.
I
pomyślałem sobie, że nawet jakby przyjąć na chwilę, że mielecka parafia ma być
jak rodzina, to na pewno nie taka, jaką pamiętają dzisiejsi proboszczowie.
Czyli taką, gdzie słowo ojca było ostateczne i nie podlegające dyskusji, gdzie
dzieci miały jedynie słuchać i milcząco wypełniać jego polecenia. A jak się już
zbuntowały, jak miały inne zdanie, jak nie pomogły kary, w tym cielesne, to
można ich było wyrzucić z domu, z rodziny. A Broń Boże z dziećmi się nie
dyskutowało.
Obserwuję
dzisiejsze wychowanie moich wnuków i jestem pełen podziwy dla ich rodziców. Oni
wszystko swoim małym dzieciom tłumaczą. Tak by dzieci, nawet jak podejmują
decyzję po myśli rodziców, robiły to w pełnym przekonaniu, że same tę decyzję
podjęły. Powiedziałem kiedyś synowi, że dzisiaj dzieci wychowuje się przez
negocjacje. Kiedyś wychowywało się przez rozkazy i kary. Pewnie bym już tak nie
umiał, ale tak jest dobrze.
I
mam wrażenie, że o takiej formie rodziny, w której słowo ojca było ostateczne i
nie dyskutowalne, myślą niektórzy nasi
hierarchowie, przyrównując do niej czy to parafię, czy diecezję.
A
taka rodzina, szanowni księża, skończyła się i już nie wróci. I żądanie od
starcychludzi, swoich wiernych, nie mówiąc już o młodych wiernych, by byli
posłuszni jak te dzieci w tej dawnej rodzinie, jest dzisiaj wyrazem braku
rozeznania w świecie. Więcej, jest wyrazem błądzenia w nim.
Nie
można wzywać do współpracy na rzecz rodziny – parafii zakładając, że będzie
tak, jak ustali ojciec proboszcz, a wszyscy przyjmą jego wersję, kiwając głowami
i jeszcze się uśmiechając. Bo tak nie będzie. Tak można sobie znaleźć jedynie
klakierów, którzy stworzą parafialną statystykę dla potrzeb biskupa, ale nie
wniosą do parafii niczego konstruktywnego.
Jak
więc może wyglądać praca świeckich na rzecz swojej parafii, na rzecz Kościoła?
Czy nośne ideologicznie i bardzo ładnie w uszach brzmiące a i budzące dobre
skojarzenia w sercu, przyrównywanie parafii do rodziny ma jeszcze jakikolwiek
sens?
Czy
uzurpowanie sobie, bo dla mnie to uzurpacja, drobnej cząstki przymiotów Boga
Ojca, który jest był, jest i będzie, i którego Słowo jest ostateczne i niedyskutowane
(a przynajmniej takie powinno być) przez proboszcza czy biskupa, jest dzisiaj
dopuszczalne i sensowne?
Dla
mnie parafia czy diecezja z jej wiernymi to na poziomie ziemskim pewna forma
organizacji. I jak każda organizacja musi mieć swojego przywódcę. Czy to będzie
biskup, czy proboszcz.
I
jak w każdej organizacji ostatecznie liczy się głos przywódcy. Ale mądry
przywódca słucha głosu swoich podwładnych. Bo sam nigdy nie jest
wszystkowiedzący, jak Bóg.
Więcej,
mądry przywódca szczególnie ceni opinie odrębne od tych, które sam ma. Bo swoje
opinie to on już ma. A jak podwładni będą mu przedstawiali tylko takie opnie
jakie już ma, to po co mu tacy podwładni? Chyba ze jest tak nadęty władzą, że
uważa, że jest jak sam Bóg nieomylny.
Kiedyś
zatrudniłem nowego pracownika. W dyskusji, która rozgorzała, zapytał nieśmiało:
panie dyrektorze, czy ja mogę mieć swoje zdanie? Odpowiedziałem mu: panie
Januszu, ja już swoje zdanie mam i jeśli pan będzie miał moje zdanie, to na
cholerę jest mi pan potrzebny.
W
polskim Kościele liczy się tylko ślepe posłuszeństwo. Nikt nie ma prawa mieć
swojego zdania. To jedna z przyczyn tego, że Kościół tylko dołuje w ostatnim czasie.
Niestety,
jestem pesymistą. Nie wierzę, że cośkolwiek się w tej sprawie zmieni.
Szczególnie gdy zmieniać/nie zmieniać będą proboszcze i biskupi, wyposażeni w
takie opinie świeckich, które są
identyczne z ich opiniami. Bo w przypadku innego zdania nie będą więcej
doradzali.
I
tak będzie do czasu, kiedy nie poczują się nie ojcami rodzin w starym stylu,
ale przywódcami nowoczesnych organizacji, gdzie liczy się efektywność, a nie „moja racja”.
Albo
racja biskupa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz