Czy Mielec nie ma szczęścia do postaci wielkich mielczan, których mógłby wynosić na pomniki i uczyć o nich kolejne pokolenia?
Moim
zdaniem może bardziej i prawdziwiej należało by zapytać, dlaczego wielcy mielczanie
nie mają szczęścia do miasta, w którym przyszło im żyć, działać, budować,
przemieniać jakże trudną mielecką materię społeczną i gospodarczą w nowe
jakości? W NOWE.
Więc
może raczej, generalizując, Mielec nie
ma szczęścia sam do siebie?
Ciągnąca
się od kilku lat awantura o żołnierzy wyklętych zaowocuje zapewne pomnikiem ku
ich czci. Już powstały murale, co raz 1 marca odbywają się huczne obchody dnia
im poświęconego.
Pisałem
już, że trzeba uczcić ich pamięć. Pisałem też, że tak naprawdę ludzi ci dla
Mielca zrobili tyle, że zginęli. Taka
jest niestety brutalna prawda. Ktoś powie, że dali przykład niezłomności i
honoru. Pokazali, jak umierać za ideały. Może tak.
Przy
czym zdanie poprzednie jest co najmniej wieloznaczne, a bywają przypadki, że po
prostu głupie.
„Zostały
po nich piękne groby”. I pamięć – doda ktoś. Pewnie też. Ale co się pamięta? Że
walczyli i zginęli?
To
ma być przykład na jakie czasy? Przykład dla kogo? Dla tych, co niedługo umrą,
czy dla młodych, by szli w ich ślady?
Lubimy
nieżywych bohaterów. Padłych w walce, w wypadku lotniczym, zmarłych młodo i
tragicznie.
Umarli
ze starości w łóżkach nie budzą zainteresowania.
Dość.
Czytam książkę „Ksiądz Arczewski”.
Był
dla mnie – w mojej młodości – postacią posągową. Było w nim coś takiego, że ja, młody
chłopak zaczytujący się w polskich klasykach patriotycznych, jakim wtedy byłem, widziałem w nim człowieka
jakby z innego wymiaru. Albo może lepiej powiedzieć, człowieka
wielowymiarowego, tak bardzo wyróżniającego się w naszym dwu– czasami
trzywymiarowym świecie, że i ludzie prości, jakimi byli moi rodzice, i ja,
jeszcze uczeń, czuliśmy jego wielkość, płynące od niego mądrość, dobroć i
wielką wiarę.
Jakże
lubiłem słuchać jego kazań. Pewnie rozumiałem połowę lub mniej, ale robiły one
na mnie takie wrażenie, że słuchałem ich z otwartą gębą. Mama na szczęście
wyganiała mnie rano do kościoła, więc po latach mogę powiedzieć: byłem i
słuchałem.
To,
że dzisiaj pamiętam jedynie, że były wspaniałe, nie pamiętając, co oczywiste,
ich treści, pozwala mi tak ciepło myśleć o tym człowieku. No i to, że były
takie krótkie, takie treściwe, takie mądre. Książka przypomina mi dzisiaj, i
wyjaśnia, i potwierdza, to co zapamiętałem.
Inne
sprawy odkrywam dla siebie dopiero teraz. W 1970 roku wyjechałem z Mielca, by
powrócić po 9 latach, więc cały ostatni akt życia Księdza Arczewskiego dział
się w zasadzie poza moją świadomością.
Zawsze
myślałem o Mielcu jako o mieście z tradycjami. Takim galicyjskim, gdzie
wszystko było poukładane od cesarza Franciszka i tak naprawdę niewiele się
przez lata zmieniało. W przeciwieństwie do choćby Nowej Rudy, gdzie się
urodziłem, czy innych miast tzw. Ziem Odzyskanych, w których społeczeństwo
budowało się od zera z przybyłych ze wszech stron najróżniejszych ludzi, tak od
Sasa do lasa.
Jakże
byłem bezmyślny w tej kwestii! Jakaż to nieprawda!
Mielec
w 1945 roku liczył pewnie 5 tys. mieszkańców. Właśnie pozbył się swojej drugiej
połowy, żydowskiej, wymordowanej przez Niemców, i obudził się od nowa jako nie
to miasto, które było przed wojną. Trauma powojenna, zabijanie pamięci,
mieszkanie w pożydowskich domach, próba urządzenia się na nowo z Ruskimi. Za
torami zakłady lotnicze, do których przed wojną jeszcze nie zdołano przywyknąć.
I jakieś Osiedle. Osiedle to nie był Mielec!
Gdy
Ksiądz Arczewski przybył do Mielca, ten liczył już 8 tys. osób. Intensywnie
rozwijano PZL, a on miał na Osiedlu stworzyć nową parafię.
Najpierw
skończył budować ten mały kościółek, taki większy barak, który jeszcze wielu z
nas pamięta. A potem rozpoczął starania, walkę, o nowy, duży kościół, który
chciał wybudować. Pierwsza nieudana próba, skończona konfiskatą pieniędzy
zebranych na budowę, potem długie starania o zgodę Urzędu Wyznań w Warszawie.
Mielec
miał być modelowym miastem komunizmu. Jak Nowa Huta. I robiono wszystko, by
utrudnić pracę duszpasterską księdzu. W latach sześćdziesiątych nauka religii
odbywała się w warunkach wprost koszmarnych, w jakiś wynajętych salkach na
Cyrance, w kościółku, nieprzystosowanym do tych celów, w trzech maleńkich
salkach baraczku stojącego przy kościele. Starsi Mielczanie pamiętają księży katechetów:
Lazarowicza, Wojtasika, Bochenka.
Do
kościoła przychodziło się z dwu powodów – dla Pana Boga i dla księdza
Arczewskiego. Ksiądz Arczewski miał wspaniałe kazania. Jak wspominał ksiądz
Mularz, ksiądz Arczewski tak charakteryzował sposób mówienia kazań: „Ludzie
ciągle są pod jakąś presją, żyją w napięciu, stresie, mają wiele problemów, Są przytłoczeni
tym swoim codziennym życiem. Przychodząc do kościoła czekają na dobre słowo, bo krzyku gdzie indziej mają pod dostatkiem,
a ten krzyk na dłuższą metę niczego nie załatwia”.
Ale
nie tylko dobre słowo było w jego
kazaniach. Jak mówił ks. Mularz, „w swoich kazaniach nie realizował
diecezjalnego planu kaznodziejskiego. Tworzył je wg swoich pomysłów. Były
doskonale przygotowane pod względem językowym. Mówił z głowy, spokojnym głosem,
temat był przemyślany od początku do końca, przekazywany jak fascynująca
opowieść, że człowiek z ciekawością słuchał, co będzie dalej. Gdyby zapomnieć,
że to kazanie, ale jakieś przemówienie, które ocenia się od strony formalnej,
to można by się było zachwycać każdym jego wystąpieniem”.
Ksiądz
Rodak zapamiętał na zawsze pierwsze usłyszane kazanie księdza Arczewskiego. „Mówił
o cierpieniu i klęskach żywiołowych, bo akurat była powódź, wylew Wisły. Mówił
o cierpieniu i nieszczęściach wpisanych w ludzki los: wojnach, kataklizmach,
chorobach. A potem mówił o codziennym życiu człowieka i rodziny, o wszystkich
tych sprawach, obowiązkach, problemach, które niesie ze sobą życie rodzinne. I
mówił, że życie to jest życie, ono przyjmie każdy los, tylko trzeba się na to
przygotować, bo tak już jest: życie niesie ze sobą chwile dobre i złe, nieraz
bardzo złe i każe nam przyjmować różne losy, a cokolwiek się zdarzy, musimy to
przetrwa c, musimy przez to przejść”.
Ksiądz
Arczewski współpracował z bardzo wieloma ludźmi, z różnych kręgów
społecznych. Z każdym umiał się
porozumieć, każdego wysłuchać, zrozumieć, był gotowy do rozmowy o każdej porze
dani, może i nocy.
Ludzie
lubili przychodzić do niego i zwierzać mu się. Jak pisał pani Nowakowska,
wydawało się jej po wielu rozmowach, że ksiądz jest tylko jej. Ze zdziwieniem
po latach odkryła, że tak samo uważało bardzo wielu innych ludzi. Ksiądz jest
mój! A on był wszystkich.
Za
to takie działania na wizycie u biskupa Ablewicza w 1969 roku usłyszał, że: „Ma
paniusie i panków – tylko głaszcze, tylko schlebia”. A także, co najważniejsze:
„Od lat, od lat prowadzi rozkład ideologiczny naszej parafii na Osiedlu”. To
były słowa jak nóż, nawet jeśli za nimi stał dziwny zbieg okoliczności i w
sumie niedoinformowanie biskupa.
Mówił
ksiądz Winiarz o Maszach świętych, prowadzonych przez księdza Arczewskiego. „
To trzeba było choć raz zobaczyć, jak Arczewski odprawiał Mszę św., żeby zrozumieć, na czym polegała jej
odmienność. Tam nigdy nie było czegoś takiego, jak u innych można czasem
zaobserwować: szybko, szybko, aby zbyć. Gdy on celebrował Mszę św., zawsze było
widać, że jest to modlitwa jego duszy.
Dla mnie było to coś wręcz niezwykłego, co przeżywałem najbardziej”. „Jego podejście do wiary nie miało nic
wspólnego z tym, co się u nas obserwuje na wsiach. Niewiele miało w sobie tej
miejskości, czy takich wielkomiejskich cech – a najwięcej z tego dawnego dworu:
inteligentnego, spokojnego, równego i głęboko przekonanego o prawdzie. (…) Mam
wrażenie, ze właśnie ta jego wiara tak czarowała inteligentów, a zdumiewała i budziła
zachwyt u prostych ludzi”.
Ja
mówił ks. Dr Pawlak: ”Arczewski był i pozostał dla mnie ideałem. Tylko jedno
jest przykre: tacy księża nie mogą żyć i pracować spokojnie, bo się ich we własnym
środowisku niszczy. I owszem, robili mu opinię, że jest komunistą, że całą
parafię skomunizował”. Tak miał mu powiedzieć sam biskup Abelwicz, pod wpływem
różnych opinii nieprzyjaznych mu księży. A że tacy byli i uważali, że: Co z
niego za ksiądz, psuje robotę nam wszystkim, pieniędzy nie bierze”, więc trudno
się dziwić, że przyprawiono mu łatkę komunisty.
Z
drugiej strony władze komunistyczne miały mu za złe, że katechizuje klasę
robotniczą.
W
parafii na Osiedlu pracowało z księdzem Arczewskim wielu wspaniałych kapłanów.
Zapisali się dobrze w pamięci mielczan. Ale byli i tacy, którym nie odpowiadało
kierowanie parafią. Narzekali, że parafia bogata, tymczasem oni są biedni, nie
mają za co kupić butów, a powinni zarabiać tyle, ile zarabia inżynier na WSK,
bo mają wyższe wykształcenie i pracują ponad siły. Mieli np. za złe, że nie
mogą brać ofiar w czasie kolędy. I to niezadowolenie przekazywali dalej.
Nie
lepiej wyglądała współpraca pomiędzy księdzem Arczewskim a ks. dziekanem Madejem,
proboszczem na Starym Mielcu. , który od samego początku nie był w stanie zaakceptować
stylu pracy proboszcza z Osiedla. A kiedy Arczewski rozpoczął ponowne starania
o pozwolenie na budowę kościoła, podobne starania rozpoczął ksiądz Madej.
Chciał rozbudować kościół parafialny (tak, ten zabytkowy, który dzisiaj znamy)
tak bardzo, że obecny stanowiłby tylko czwartą część nowego. Już nawet była
koncepcja. Że z dzisiejszego punktu widzenia absolutnie idiotyczna? To nie
przeszkadzało, bo gra szła o to, czy wierni z Osiedla będą chodzili na Stary
Mielec do kościoła, czy będą mieli swój. W tle były pieniądze i władza. A
wiadomo, że ówczesne komunistyczne władze nie dałyby pozwolenia na budowę dwu
kościołów w Mielcu.
Inny
ksiądz, którego wypowiedź przytacza ksiądz Pawlak, powiedział o Arczewskim: „to
był człowiek, który przerósł epokę”. I
dalej mówi ksiądz Pawlak: „On rzeczywiście w swoim duszpasterstwie pod wieloma
względami wyprzedził epokę.. Chociażby to, że w tak szerokim zakresie włączał
ludzi świeckich w życie Kościoła. (…) A jaka jest teraz tendencja, co się robi?
Właśnie dopuszcza ludzi do duszpasterstwa, wysłuchuje ich racji, angażuje do
różnych działań i zadań”.
Ksiądz
Pycior z kolei mówił o księdzu Arczewskim: to był ksiądz z prawdziwego
zdarzenia – nie chytry, nie pyszny, nie wyniosły, tylko dobry i
opiekuńczy, pobożny (..) Dla niego nie
było ważne, czy ktoś jest człowiekiem biednym czy bogatym, prostym czy wysoko wykształconym.
Był księdzem dla wszystkich. I bardzo skromnie tam żył.
Kto
ciekaw, jak „wychodzono” pozwolenie na budowę kościoła, niech poczyta w książce.
Nie wszyscy wiedzą, że ksiądz Arczewski razem z kościołem wybudował budynek
katechetyczny, na który formalnie nie miał pozwolenia. Budynek katechetyczny to
była część B kościoła, w planach połączona przewiązką. „Władza mu sprzyjała, bo
to był Arczewski. Jemu trzeba było pomóc, on na to zasługiwał” (ks. Rodak). Czyli
tak naprawdę władza „przymknęła oko”. Gdyby nie upór Arczewskiego nie byłoby
sal katechetycznych. „Nie wypada, żebyśmy uczyli dzieci w nieodpowiednich
warunkach. One muszą mieć dobre warunki do nauki, jak przystoi na dzieci
dzisiejszych robotników. Te sale są ważniejsze i potrzebniejsze bawet niż kościół”.
Mówili
o nim księża, dla których był wzorem kapłaństwa: On w swoim duszpasterstwie był
inny niż większość z nas, „W metodach pracy to był człowiek przeciwny zupełnie
wobec tych metod duszpasterskich, jakie powszechnie stosowano, to był zupełnie
człowiek – inny”.
Taż
jest w naszym świecie, i kościelnym, i cywilnym, że każdy, kto idzie własną
droga naraża się na krytykę, niezrozumienie, często potępienie i ostracyzm.
Mówił
inny ksiądz, krytykujący Arczewskiego: „Ogromny abnegat, bezwzględnie, on nie
miał nic. (…) Sprawa nieprzyjmowania ofiar… Tam właściwie nie było dochodów.
Przy posługach kapłańskich – absolutnie nic. Ze składek wszystko utrzymywał.
Dopiero potem, przy budowie kościoła, ludzie z racji posług składali ofiary na
budowę. Ale w czasie kolędy nie przyjmowaliśmy ofiar – nigdy, nawet na kościół”.
„Dlaczego
był tak przez ludzi szanowany i lubiany? Na pewno każdy, kto się z nim zetknął,
był traktowany jak „ktoś”, bo on dla każdego miał czas i ten swój uśmiech miły,
i pełną kulturę.
Co
takiego zrobił dla Mielca ks. Arczewski, że wpisał się w mielecką pamięć na
zawsze?
Z
dzisiejszej perspektywy, bez znajomości ówczesnej rzeczywistości, w sumie
niewiele. Wybudował kościół, który dzisiaj, jak się ma działkę, pieniądze(!!!),
a o pozwolenie na budowę martwić się nie trzeba, można wybudować za dwa lata.
Więc
nie o ten budynek kościoła chodzi. Chodzi o budowanie tego Kościoła w ludziach.
Na ile mu się to udało? Patrząc na to, jaki jest dzisiejszy Mielec, najmniej
prokościelny w diecezji, można by powiedzieć, że może nie szczególnie.
I
ostatni już cytat z książki: „Skoro mieliście w Mielcu takiego wspaniałego
kapłana i uważacie, że miał ogromny wpływ na was, to powinien was chyba
przemienić w aniołów. Czy przemienił?” Nie przemienił. Ale dzisiaj koniecznie
trzeba postawić pytanie, jacy byśmy byli, jaki byłby Mielec, gdyby kiedyś go
nie miał?
Dzisiaj
koniecznie trzeba też postawić inne pytanie: czy jeszcze o nim pamiętamy, a
jeśli tak, to na ile chcemy jego pamięć utrwalać, przekazywać następnym
pokoleniom? I co przekazywać? Niedługo umrą ostatni, którzy go słuchali, którzy
go obserwowali w działaniu. Pozostaną nowi, dla których to będzie jakaś odległa
w czasie, mało znacząca opowieść o człowieku, który zbudował w życiu tylko jeden
budynek, Alenie będą wiedzieli, nie docenią tego, ze zbudował wielką ilość
małych, jakże ważnych duchowych budowli
w wielu ludziach. Jeśli tego przekazu nie wzmocnimy prawdą, jeśli go nie
będziemy nadal nieść w przyszłość, nie obawiając się tych, którzy może się
obawiają, jeśli zamiast szukać na siłę bohaterów, którzy tylko dla nas zginęli,
nic nie budując, stracimy swoją przeszłość, stracimy siebie dla przyszłych
pokoleń.
Większość
pisanych materiałów po Księdzu Prałacie Arczewskim spalono. Zachowały się tylko
te, które przekazał wcześniej swoim przyjaciołom.
Teraz
chodzi o to, by nie został po nim tylko budynek kościoła, jakże ważny, ale by
przetrwała pamięć. Pamięć o człowieku, kapłanie, który wyprzedził swój czas. Który
z tego powodu był często nierozumiany przez hierarchię kościelną i spotykał czasami
się z różnego rodzaju nieprzyjemnościami.
Ale też pamięć o człowieku, którego kochali zwykli ludzie.
PS.
Nie szukajcie, panowie z prawdy i pamięci, z instytutów pamięci, ze
stowarzyszeń patriotycznych i innych podobnych, na siłę bohaterów, by dawać ich
do pamiętania i czczenia potomnym. To się nie uda.
Udać
się może przenoszenie w przyszłość i pamięci, i czci takich wielkich postaci,
jak ksiądz Arczewski, powoli zapominany, mimo corocznej mszy świętej w jego intencji
w rocznice śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz