Zapytała mnie znajoma z fejsbuka, w czasie dyskusji pod
obrazkiem jak w czołówce felietonu, dlaczego młodzi ludzie odchodzą z Kościoła.
Czy mimo takiego wychowania, czy dlatego, że inni takiego wychowania im nie
przekazują?
Ona twierdziła, że powodem jest złe, tendencyjne tłumaczenie
Ewangelii, które uzasadnia jakieś tam działania Kościoła, np. celibat, ja z
kolei – posiadacz Ewangelii wydanej przez Brytyjskie Towarzystwo Biblijne i nią
się posługujący – nie przywiązywałem do takich spraw większego znaczenia.
No to dlaczego młodzi odchodzą z Kościoła, kiedy zbory
protestanckie są coraz pełniejsze? –zapytała w odpowiedzi.
Zamyśliłem się i nie za bardzo umiałem sobie na to pytanie
odpowiedzieć. No bo widzę, że w kościele jest mało młodych ludzi, no bo wiem,
że młodzi z dobrych katolickich rodzin przestają wierzyć, praktykować.
Dlaczego?
Gdy kiedyś napisałem zbiór wierszy „Jak Piłat” i dałem do
recenzji młodemu krytykowi, odpowiedział: przecież to nikogo nie będzie
interesowało. Chyba miał rację. Nie interesowało nawet ludzi wierzących, nie
mówiąc już o samym Kościele.
Nie wiem, jak pełne są zbory protestanckie, bo w nich nie
bywam. Wiem, że Kościół Zielonoświątkowy (jeśli takie ogólne wyrażenie jest
uprawnione), a raczej kościoły z tego nurtu, są jest najszybciej rozwijającymi
się wspólnotami chrześcijańskimi, i obecnie liczą kilkaset milionów wyznawców
(rozmaite źródła podają od 380 do 600 milionów), a za paręnaście lat mogą, w
opinii niektórych, osiągnąć miliard
wiernych.
Dlaczego więc tam przybywa, a nam ubywa, szczególnie ludzi
młodych, bo starzy raczej się nie zmienią?
Może problem tkwi w naturze samego człowieka i ofercie
dzisiejszych czasów. Masz to co chcesz. A przynajmniej tak ci się wydaje.
Moim zdaniem na tym opiera się popularność kościołów
zielonoświątkowych.
Jeden pastor/kościół na swój sposób interpretuje Biblię i
jak mi się to nie podoba, jak ja myślę, że powinien inaczej, to idę do drugiego
kościoła, w którym pastor mówi to, czego oczekuję.
Wielka gama ofert, opartych przecież na tej samej Księdze.
A w Kościele Katolickim jeden autorytet i jedna obowiązująca
interpretacja, nad która nie wolno debatować. A tym bardziej jej podważać. A
jak się nie podoba, to fora ze dwora, albo udawanie, że się w nim jest.
I wszystko by było fajnie, gdyby nie to, że w dzisiejszym
świecie autorytety umierają jak łątki jednodniówki.
A hierarchowie KK wcale nie pomagają wiernym w budowaniu
autorytetu. Już pominę tu sprawę pedofilii, jej występowania, jej ukrywania i
nic nie robienia, by jednak wiernych przekonać, ze nie jest tragicznie, że
jednak idzie na lepsze. To dopiero przed polskim Kościołem i wcale nie
przyczyni się do przekonania młodych ludzi.
Pozostaje jeszcze fakt podkopywania autorytetu kolejnych
papieży przez właśnie tą hierarchię kościelną, tą z najwyższych szczebli władzy
Kościoła.
Ale jest jeszcze poważniejsza sprawa. Młodość to okres
buntu. Młodzi od wieków buntowali się przeciwko zastanemu porządkowi. Czy to
rodzinnemu, czy kościelnemu, czy politycznemu.
O ile w polityce dostają ofertę dla swej buntowniczej
postawy, o ile bunt w rodzinie przemija najczęściej sam z siebie, o tyle w
Kościele na bunt w jakiejkolwiek formie nie ma miejsca. Ba, niechętnie nawet
widziane są dyskusje nad zapisami Ewangelii.
Zresztą kto umiałby prowadzić taką dyskusję?
Księża wychowani w ślepym posłuszeństwie i dla zwierzchnika,
i dla dogmatów?
Czasem jakiś zakonnik odważy się na bunt, na niezależne
myślenie, ale nie ksiądz diecezjalny. To najczęściej dla niego koniec kariery.
Niezależne myślenie tak wśród kleru jak i wspomagających do
wiernych cywilnych, jest w praktyce zupełnie niemożliwe.
A młodzi, zbuntowani ludzie, aż się proszą o takich
„zbuntowanych” przewodników. Myślących bardziej otwarcie, umiejących
argumentować inaczej, niż ich nauczono, rozumieć problemy dorastania i buntu.
Bunt w Kościele – jak mówił ostatnio, na festiwalu Czterech
Kultur w Łodzi – abp. Ryś, jest
potrzebny. Nie bunt rozbijający Kościół, ale bunt go przebudowujący. Niezgoda
na trwanie w marazmie, gdy świat tak bardzo ucieka. Poniżej fragmenty jego
wypowiedzi.
– Swoim
wykładem chciałem powiedzieć wprost, że warto żyć radykalnie w Kościele –
tłumaczy arcybiskup. (…) – Takich
ludzi(jak Jan Hus) przez dwadzieścia
wieków istnienia Kościoła mieliśmy wielu. To oni w imię Kościoła potrafili
pokazywać mu prawdy, którymi ten Kościół powinien żyć. Żyć prawdami, które
głosi. To ich mówienie i działanie czasem kosztowało nie małe cierpienie, ale
gdzieś tam na końcu działo się tak, że Kościół przyznawał im rację.Przykładem
tego jest (…) jak Kościół mówi o Janie
Husie – że jest reformatorem Kościoła, którego należy posłuchać – zaznaczył
metropolita Łodzi.
– Sformułowanie tematu wykładu „Bunt w Kościele”
oznacza dla mnie – zaznaczył – że nie chodzi o bunt
przeciw Kościołowi –(..) . Jeśli
natomiast mówimy – „Bunt w Kościele” – to znaczy, że mówimy o jakimś radykalnym
przeżywaniu wiary w Kościele i w imię Kościoła, a pewnie najbardziej w imię
zasad, które ten Kościół głosi, w imię wartości, które przepowiada, które Go
ostatecznie – jako pierwszego – powinny tworzyć.
Czasami jednak zdarzało się tak – ponieważ Kościół
jest święty, ale składa się z grzeszników – że ten Kościół zaczyna żyć wbrew
zasadom, które innym przepowiada. „Bunt w Kościele” – to bunt w imię zasad,
którymi Kościół żyje, które Kościół tworzą i to jest wynik radykalnego
przeżywania wiary, która prowadzi do zderzenia się z Kościołem, w którym
przyszło im żyć.
No i tyle. Więc
do buntu. Bo jak nie, to będzie źle.
Ale chyba nie
będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz