Wysłuchałem na dzisiejszej mszy świętej w kościele MBNP dramatycznego (ale i dobrego stylowo) kazania księdza Mariusza Gródka. Kazanie było o tym, że młodzi ludzie odchodzą od Kościoła, co już jest dramatem, a w niedalekiej przyszłości będzie katastrofą, i było też apelem do starych ludzi, bo po pierwsze, tylko tacy byli na wieczornej mszy, a po drugie, bo to oni właśnie mogą jeszcze cośkolwiek w sprawie zrobić, szczególnie jeśli całe życie tego zaniedbywali., apelem o przekonywanie swoich dzieci, wnuków, by jednak przy Chrystusie trwali.
I tu widzę poważny dylemat. A mianowicie taki, że moim zdaniem to głównie ludzie starzy są winni tego, że ich dzieci i wnuki od Kościoła i Chrystusa odchodzą. I jeśli apelować, to najpierw o to, by ci starzy ludzie, którzy jeszcze wierzą, nawracali innych starych ludzi, którzy wiarę stracili, a za nimi wiarę straciły ich dzieci i wnuki.
Oczywiście, powinni też przekonywać swoje dzieci, które odeszły od Boga i Kościoła. Ale jakby je dobrze wychowali, to może by nie odeszli.
Mnie niektórzy zarzucają, że jestem "starym komuchem". Mogę bezczelnie im patrzeć w oczy: moje dzieci są wierzace i praktykujące, moje wnuki od małego są zabierane do kościoła. A Twoje?
Pięć lat temu napisałem felieton o starych ludziach, którzy utracili wiarę i to jeden z głównych powodów tego, że ich dzieci do wiary rodziców - po okresie buntu - nie powróciły. czy miałem rację?
Kiedy starzy ludzie tracą wiarę.
Wątpienie jest
przywilejem młodości. Przywilejem młodości jest podważanie zastanych praw i
prawd, próba zmiany wszystkiego wokoło siebie. Przede wszystkim jednak młodość podważa
czy nawet odrzuca otrzymaną od dorosłych wiarę w zastany w porządek rzeczy, w
tym - jeśli ją dostała – wiarę w Boga
swoich rodziców.
I ten stan rzeczy jest
jakby od zawsze naturalny. Młodzi ludzie się buntowali, obalali, zmieniali, aż
potem przychodził czas statkowania się, żony, dzieci i domu, i powoli z
rewolucjonistów stawali się jeśli nie konformistami to zwyczajnymi, rozsądnymi,
ważącymi dobro i zło, prawdę i nieprawdę, ale i stabilność rodziny, ludźmi.
Często też bywało tak –
dawnej bywało bardzo często – że powracali do tej wiary swoich rodziców, którą
odrzucili w okresie buntu i stawali się na powrót religijni.
Pisałem niedawno w
felietonie „W okopach nie ma ateistów – czyli pogrzeb bez księdza” o znamiennym
dość fakcie, iż pomimo coraz mniejszej ilości ludzi chodzących do kościoła, nie
maleje liczba pogrzebów katolickich, co w większości przypadków oznacza fakt
pojednania się człowieka z Bogiem przed śmiercią. Czyli de facto uznanie
istnienia tego Boga, którego istnienia lub przynajmniej obecności w życiu
często całym swoim życiem się zaprzeczało.
Ale nie o tym przypadku
chciałem mówić. Z lęku przed śmiercią (to moja interpretacja, faktu nigdy nie
poznamy) generał Jaruzelski na parę dni przed odejściem pojednał się z Bogiem,
przekreślając tym samym całe swoje cywilne (i wojskowe) wybory. Takich
przypadków jest wiele. Bóg zwyciężą, ale jest to dla żyjących trochę gorzkie
zwycięstwo.
Kościoły pustoszeją. Mało
w nich widać ludzi młodych. Sporo jest ludzi w moim wieku i starszych, którzy
za chwilę, za parę lat odejdą.
Dlaczego tak się dzieje?
Czy przyczyną jest to, że ogólnie jest ludziom dobrze i Bóg w codziennym
bytowaniu nie jest im do czegokolwiek potrzebny? Czy dlatego też, że media, w
większości niekatolickie (a katolickie mają małą słuchalność/oglądalność),
lansują styl życia bez Boga, ośmieszając często i Kościół, i religię, i postawy
z niej wynikające? Czy może wpływ na ten stan rzeczy ma postawa kleru – i nie
myślę tu nawet o skandalach seksualnych, nie tak licznych w Polsce, ale o
codziennej relacji księży z wiernymi?
Jak tak nad tym się
zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że podstawową przyczyną takiego stanu
rzeczy nie są wszystkie wymienione powyżej domniemania, ale – paradoksalnie, biorąc pod
uwagę to co napisałem o nawracaniu się przed śmiercią – utrata wiary u ludzi
dojrzałych i starych.
Młodzi ludzie kiedyś
odchodzili od kościoła i wiary, ale potem wracali. A wracali bardzo często
dlatego, że dorośli ludzie, ich rodzice, przy tej wierze trwali i jednak byli
jakimś tak drogowskazem.
Teraz dorośli ludzie,
ludzie którzy młodość spędzili w socjalizmie, a obecnie mają 45 – 55, 60 lat,
są – moim zdaniem – bardziej zagubieni w swoich wyborach niż ludzie młodzi, ich
potomstwo.
I kiedy oni, dojrzali,
tracą wiarę, która także zaczyna im być niekonieczna do codziennego bytowania,
kiedy najwięcej ataków na Kościół i księży wywiedzionych jest właśnie z tej
grupy wiekowej, bo tymi atakami jakby chcieli usprawiedliwić swoje wybory
(młodzi tego jeszcze nie potrzebują), trudno oczekiwać, że ich dzieci będą
wracały do wiary, jak to bywało kiedyś. Wyjazdy za granicę dotyczą w dużym
stopniu tej grupy wiekowej, to także powoduje, że tracą związek i z religią i z
dziećmi, którym mieliby ją przekazywać prócz pieniędzy. Zresztą przyczyn jest
wiele.
Ludzie z tej grupy
wiekowej nie mieli szansy kształtować swoich doroślejących poglądów wśród rad
rodziców, którzy (za komuny) twardo przy Kościele trwali. Oni zostali ze swym
młodzieńczym buntem i przeszli z nim w dorosłość, i tak zostali. A ta ich
dorosłość, to lata zupełnego poplątania poglądów. I teraz ich dzieci, wchodzące
w okres stabilizacji życiowej i rodzinnej, nie otrzymają od nich katolickich
wzorów do naśladowania.
I tak to już pewnie
zostanie. Ci, którzy kiedyś powracali do kościoła w wieku dojrzałym, powrócą do
niego prawie na łożu śmierci. A to bardzo źle rokuje, bo jednak wytwarza się
coraz większa luka w przekazywaniu tradycji, która może spowodować, że wnukowie
i kolejne pokolenia stracą łączność z wiarą. A trudno oczekiwać, że księża będą
tylko do ostatnich w życiu sakramentów.
Kiedyś i ich zabraknie. Chyba że ktoś coś wymyśli.
Bo nie chcę pisać, że coś
się takiego stanie, że …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz