Nie jestem już młody. Właśnie skończyłem 68 lat.
Ale cztery lata temu byłem znacznie starszy. Ot, taki sobie
stary pan z brzuchem, jak wielu innych, czekający na emeryturę, walczący bez
efektów z wciąż większą nadwagą, z powracającą zgagą, nadciśnieniem i innymi
dolegliwościami.
A przecież starałem się być aktywny, wędrowałem czasami po
górach albo mieleckich lasach. I – niestety -
bez znaczących efektów osobowych.
Zimą 2015 roku jakiś ciepły wiatr przywiał do mnie
informację, że w Mielcu po raz pierwszy będzie organizowana Ekstremalna Droga
Krzyżowa. Nie wiem, jak to się stało, że – jak nasiono egzotycznej rośliny,
potrzebującej ciepła do skiełkowania – ta informacja znalazła sobie w mojej psychice
takie miejsce, gdzie nie tylko nie obumarła, ale zaczęła kiełkować i rosnąć. Aż
stała się drzewem wielkiej potrzeby. Wiedziałem już po jakimś czasie, że muszę
iść i że muszę dojść.
44 kilometry na piechotę nocą! Ta liczba budziła we mnie lekki
dreszcz niepokoju: stary dziadu, przecież nie dasz rady. To „impreza” dla
młodych ludzi, nie dla ciebie. Nigdy w życiu nie przeszedłeś więcej jak 20 km i
to w dzień.
Zacząłem intensywnie trenować. W mieleckich lasach
poznawałam wciąż nowe drogi i miejsca, przy okazji wkurzając leśników swoją
krytyką ich gospodarki leśnej. Ale przejście 25 a nawet 30 km to już była
sprawa w zasięgu moich możliwości.
Naładowany nadzieją jak wielbłąd wodą przed pustynią,
wyszedłem z prawie 400 pielgrzymami na pierwszą mielecką Ekstremalną Drogę
Krzyżową. Trasa z Mielca do Pilzna jest łatwa. Prowadzi w większości dobrymi,
płaskimi drogami.
Przyznam, że szło mi się świetnie. krótkie przystanki na
kolejnych stacjach Drogi Krzyżowej i dalej. Przed Zasowem, gdzie zlokalizowano
Stację V (dla przypomnienia: w Drodze Krzyżowej jest to miejsce, w którym
Szymon z Cyreny pomaga słabnącemu Jezusowi nieść Jego krzyż), prowadziłem nawet
cały „peleton” pielgrzymów. Wyglądało to urzekająco: długi pewnie na kilometr
wąż świateł. Był to 24 kilometr trasy.
I wtedy przyszła katastrofa. Obuty w dobre buty do pieszych
wędrówek, jakoś na równej drodze tak stanąłem, że skręciłem nogę w kostce. Ból
był ogromny, że prawie mnie na chwilę sparaliżował.
Boże – jęknąłem – i co dalej? A tak bardzo chciałem dojść!
Coś mi szepnęło – chciałeś, to idź.
Tylko jak? Znalazła się jakaś młoda lekarka, która miała
bandaż elastyczny. Owinąłem nim ciasno skręconą kostkę i zacząłem powoli sunąć
w stronę Pilzna. Każda kolejna stacja witała mnie coraz większym bólem.
Najgorsze było ostatnie 2 km, gdy widziałem wieżę kościoła,
do którego zmierzałem, a wydawało mi się, że ona cały czas ode mnie ucieka.
Przed kościołem stałem wyłącznie na jednej, zdrowej nodze.
Gdy w domu zdjąłem jakoś but, cała noga do połowy łydki była
jednym wielkim krwiakiem.
Utną ci ją – stwierdziła moja żona, wioząc mnie na
pogotowie. Chyba ci zupełnie odbiło.
Nie ucięli. Zapakowany w gipsową szynę, pokuśtykałem do
domu, a za dwa dni o kulach do pracy. Lekarz też pukał się pewnie w głowę, gdy
nie chciałem wziąć zwolnienia.
Ale to dopiero początek historii.
Jesteś za ciężki – osądził mój syn, stąd masz problemy z
chodzeniem. Postanowiłem schudnąć. Z nogą w gipsie, potem tylko jakiejś tam
ortezie, byłem zupełnie przyziemiony. Ale błąd robią ci, którzy odchudzania
zaczynają do biegania czy innych trudnych sportów. Odchudzanie zaczyna się od
diety. I od siły woli. W pierwszym miesiącu, odstawiając jedynie węglowodany i
włączając tę silną wolę (którą nie zawsze potrafię uruchomić), schudłem 4 kg, w
drugim kolejne 4. Potem jeszcze 2. Z 93 kg „spadłem” do 83.
Wszystkie spodnie, jakie były w domu, kilkanaście par,
zostały zwężone do tamtego mojego obwodu pasa. Już nigdy miałem nie przytyć.
Gdy zacząłem chodzić na siłownię, urosły mi mięśnie, przybrałem na wadze i
teraz ważę 87 kg, ale spodnie są nadal w sam raz.
Dalej ćwiczę. Moi przyjaciele mięśniacy pewnie maja lekki
ubaw, widząc dziadka, jak próbuje coś wyciskać czy biega na orbitreku. Ale się
nie daję.
Potem była druga EDK, 52 km do Odporyszowa, w listopadzie dość
poważna operacja kolana, a w marcu trzecia moja EDK, 48 km do Tarnobrzega.
Czwartą sobie odpuściłem, bo ciągle marzy mi się pielgrzymka do Santiago de
Compostella, a nie chciałbym całkiem „zachodzić” kolana.
Nadal intensywnie ćwiczę na siłowni, w maju chyba minie 4
lata, w lecie po raz pierwszy przejechałem rowerem ponad 80 km w jednej
wycieczce. Dzisiaj przejechać 50 km rowerem czy przejść 20 km na piechotę nie
stanowi już dla mnie problemu. Nie mam zgagi, odżywiam się jarzynami. Na
dodatek nadal pracuję, co blokuje mi dłuższe imprezy, jak choćby tę do
Hiszpanii.
Minęło 4 lata i przed piątą z kolei mielecką Ekstremalną
Drogą Krzyżową zacząłem myśleć: jak to się stało i dlaczego tak się stało, że
od tej pierwszej EDK stałem się innym człowiekiem.
Jak siadałem do pisania, pomyślałem, że powodem tego ciągu
zdarzeń w moim życiu był fakt, że tam, w Zasowie, na V stacji EDK, to nie ja
Chrystusowi, ale Chrystus mnie zaczął pomagać nieść mój codzienny krzyż. I nawet chciałem
taki dać tytuł felietonu, ale jak kiedyś przy zbiorze poezji, którego bałem się
nazwać „Ja, Piłat” idąc na kompromis z „Jak Piłat”, tak i teraz strach przed
oceną zabił ten pierwszy pomysł. I pewne dobrze się stało, bo przy tej ilości "ludzkich krzyży", które wielu z nas dźwiga na co dzień, ten mój musi się wydać maleńki, nie wymagający wysiłku, wręcz niegodny uwagi. Każdy ma jakiś swój krzyż, który niesie, który wciska mu się w ramiona, boli, nie pozwala iść, ale który jednocześnie zmienia życie człowieka.
Moje życie tez uległo zmianie. Dzięki temu, że kiedyś tam poszedłem na Ekstremalną Drogę Krzyżową i coś mi się w głowie przestawiło. Ja wierzę, że to to Chrystus.
Moje życie tez uległo zmianie. Dzięki temu, że kiedyś tam poszedłem na Ekstremalną Drogę Krzyżową i coś mi się w głowie przestawiło. Ja wierzę, że to to Chrystus.
Wierzę, że właśnie tak się stało. Bo przecież
jest mi tak o wiele lżej od tego czasu, że wydaje mi się, że tyle jeszcze mogę
dodatkowo wziąć na siebie. Gdy mnie pytają koledzy emeryci: Andrzej, tobie też
tak szybko leci czas?, odpowiadam, że nie zauważam, by coś się zmieniło. Leci
jak leciał. Jak długo jeszcze? A kto to
wie? Tylko Bóg.
I nawet gdy żona mówi – ale przez to swoje chodzenie masz
uszkodzone kolano, to odpowiadam, że to naprawdę mała cena za to, co dostałem i
mam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz