niedziela, 24 czerwca 2018

Kibic? Polska, białoczerwoni?



Byłem raz na meczu piłki nożnej. To było dawno. Tak dawno, że większość ludzi, głównie mężczyzn, kibicujących lokalnej drużynie, już umarła. Był rok 1962. Drużyna z małego wówczas miasteczka , jakim był Mielec, jakimś cudem dostała się do pierwszej ligi i w tym roku rozpaczliwie walczyła o utrzymanie się w lidze. Wyniki były mierne, ale kibice dopisywali. Na mecz z Górnikiem Zabrze, ówczesnym mistrzem Polski, zwaliły się tłumy. Ówczesny stadion z ziemnymi trybunami, na który mogło się wejść 7 tysięcy ludzi, przyjął ich chyba z piętnaście tysięcy albo i więcej. Ludzie stali wszędzie, gdzie było choćby ćwierć metra kwadratowego wolnej powierzchni. I na te ćwierć metra wchodziło dwie albo trzy osoby. Zajęte były trybuny, dojścia do nich, bieżnia i pole autowe, a sędziowie liniowi biegali po boisku, wraz z piłkarzami. Ludzie siedzieli na drzewach, dźwigach i na dźwigarach konstrukcji hali sportowej, której montaż ledwo co rozpoczęto.

Nic dziwnego, że pod naporem tłumu bileterzy nie byli w stanie kontrolować biletów i duża część widzów weszła „na gapę”. Ja także.
Wszedłem, ale co z tego, skoro, mały jeszcze, jedenastoletni chłopak, niczego nie widziałem, bo widok zasłaniali stojący aż do linii boiska. Niewiele myśląc wspiąłem się z kolegą na dźwigar hali sportowej i stamtąd cośkolwiek zobaczyliśmy. A do zobaczenia było dość dużo bramek, bo chyba 6. Oczywiście strzelonych nam przez piłkarzy Górnika Zabrze. Kto strzelał, nie jestem pewien, ale zostało mi w głowie nazwisko Pola, czy też Pohla.
To było wielkie przeżycie, chociaż może tylko w części sportowe, a w większości chyba socjologiczne.

I to była moja pierwsza i ostatnia wizyta na stadionie piłki nożnej.  Nigdy już więcej, nawet wtedy gdy Stal Mielec zdobywała dwukrotnie mistrzostwo Polski, nie poszedłem na mecz. Jakiś czas, rzadko, ale jednak, patrzyłam w telewizorze na mecze reprezentacji. Czy to na olimpiadzie w 1972 roku, czy na mistrzostwach świata dwa lata później. A potem nawet gry naszej reprezentacji w tv nie oglądałem.
Zdaję sobie sprawę, że w opinii większości polskich mężczyzn to głęboko niepatriotyczne, ale chyba taki już jestem – patriotyczny inaczej i sportowy inaczej. Zamiast oglądać nożną, pijąc piwo, wolę pobiegać (to kiedyś), pojeździć na rowerze, pochodzić po górach i lasach, poćwiczyć na siłowni. Zamiast machać białoczerwoną chorągiewką i wydzierać się – Polska, białoczerwoni – wolę siąść i napisać artykuł o patriotyzmie, takim jak ja go widzę, co znowu może nie jest dobrze widziane.

Dzisiaj, gdy moja żona, w pełni nieszczęśliwa, ogląda sromotnie przegrany mecz z Kolumbią, ja widzę, że zrobiłem kiedyś dobry wybór. Swoją drogą, nie oglądam też innych dyscyplin, poza może – od czasu do czasu - lekką atletyką.
Dzisiejszy sport wypasionych do nieprzytomności dolarami i euro herosów nie może być czymś, co lubię, do czego mam szacunek, co mogę oglądać lub polecić komuś do oglądania. Obrzydzenie mnie ogarnia, gdy nasze gwiazdy piłki widzę aż do urzygania w milionowych reklamach telewizyjnych i bilbordowych najróżniejszych piw, podpasek, środków na łupież i red buli zamiast widzieć ich, jak szanują reprezentację, polskie barwy, Polskę wreszcie. Ale taki czas. I inny nie będzie.

A z meczy piłki nożnej Stali Mielec zainteresował mnie tak naprawdę tylko jeden, rozegrany w latach wojny, który drużyna Klubu Sportowego PZL Mielec rozegrała z drużyną niemieckiej jednostki wojskowej, stacjonującej w Mielcu lub okolicy. Niestety, dostępne mi materiały niczego więcej na ten temat nie podają. Prócz tego, że przegraliśmy z hitlerowcami 1:2.
Dziwna to była ta wojna w tym Mielcu. Wokół mordowano Żydów, zabijano tez Polaków, a tu taki mecz. Ciekawe ilu było widzów i komu kibicowali?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komu odbija (się) na widok dyni i dlaczego

  Znowu w przełomie października i listopada mamy dwa święta zmarłych. Jedno oficjalne, obchodzone przez wszystkich Polaków, wierzących ...