Byłem raz na meczu piłki nożnej. To było dawno. Tak dawno, że
większość ludzi, głównie mężczyzn, kibicujących lokalnej drużynie, już umarła. Był
rok 1962. Drużyna z małego wówczas miasteczka , jakim był Mielec, jakimś cudem
dostała się do pierwszej ligi i w tym roku rozpaczliwie walczyła o utrzymanie
się w lidze. Wyniki były mierne, ale kibice dopisywali. Na mecz z Górnikiem
Zabrze, ówczesnym mistrzem Polski, zwaliły się tłumy. Ówczesny stadion z
ziemnymi trybunami, na który mogło się wejść 7 tysięcy ludzi, przyjął ich chyba
z piętnaście tysięcy albo i więcej. Ludzie stali wszędzie, gdzie było choćby
ćwierć metra kwadratowego wolnej powierzchni. I na te ćwierć metra wchodziło dwie
albo trzy osoby. Zajęte były trybuny, dojścia do nich, bieżnia i pole autowe, a
sędziowie liniowi biegali po boisku, wraz z piłkarzami. Ludzie siedzieli na
drzewach, dźwigach i na dźwigarach konstrukcji hali sportowej, której montaż
ledwo co rozpoczęto.
Nic dziwnego, że pod naporem tłumu bileterzy nie byli w
stanie kontrolować biletów i duża część widzów weszła „na gapę”. Ja także.
Wszedłem, ale co z tego, skoro, mały jeszcze, jedenastoletni
chłopak, niczego nie widziałem, bo widok zasłaniali stojący aż do linii boiska.
Niewiele myśląc wspiąłem się z kolegą na dźwigar hali sportowej i stamtąd
cośkolwiek zobaczyliśmy. A do zobaczenia było dość dużo bramek, bo chyba 6.
Oczywiście strzelonych nam przez piłkarzy Górnika Zabrze. Kto strzelał, nie
jestem pewien, ale zostało mi w głowie nazwisko Pola, czy też Pohla.
To było wielkie przeżycie, chociaż może tylko w części sportowe,
a w większości chyba socjologiczne.
I to była moja pierwsza i ostatnia wizyta na stadionie piłki
nożnej. Nigdy już więcej, nawet wtedy
gdy Stal Mielec zdobywała dwukrotnie mistrzostwo Polski, nie poszedłem na mecz.
Jakiś czas, rzadko, ale jednak, patrzyłam w telewizorze na mecze reprezentacji.
Czy to na olimpiadzie w 1972 roku, czy na mistrzostwach świata dwa lata
później. A potem nawet gry naszej reprezentacji w tv nie oglądałem.
Zdaję sobie sprawę, że w opinii większości polskich mężczyzn
to głęboko niepatriotyczne, ale chyba taki już jestem – patriotyczny inaczej i
sportowy inaczej. Zamiast oglądać nożną, pijąc piwo, wolę pobiegać (to kiedyś),
pojeździć na rowerze, pochodzić po górach i lasach, poćwiczyć na siłowni.
Zamiast machać białoczerwoną chorągiewką i wydzierać się – Polska, białoczerwoni
– wolę siąść i napisać artykuł o patriotyzmie, takim jak ja go widzę, co znowu
może nie jest dobrze widziane.
Dzisiaj, gdy moja żona, w pełni nieszczęśliwa, ogląda
sromotnie przegrany mecz z Kolumbią, ja widzę, że zrobiłem kiedyś dobry wybór.
Swoją drogą, nie oglądam też innych dyscyplin, poza może – od czasu do czasu - lekką
atletyką.
Dzisiejszy sport wypasionych do nieprzytomności dolarami i
euro herosów nie może być czymś, co lubię, do czego mam szacunek, co mogę
oglądać lub polecić komuś do oglądania. Obrzydzenie mnie ogarnia, gdy nasze
gwiazdy piłki widzę aż do urzygania w milionowych reklamach telewizyjnych i
bilbordowych najróżniejszych piw, podpasek, środków na łupież i red buli zamiast widzieć ich, jak
szanują reprezentację, polskie barwy, Polskę wreszcie. Ale taki czas. I inny
nie będzie.
A z meczy piłki nożnej Stali Mielec zainteresował mnie tak
naprawdę tylko jeden, rozegrany w latach wojny, który drużyna Klubu Sportowego
PZL Mielec rozegrała z drużyną niemieckiej jednostki wojskowej, stacjonującej w
Mielcu lub okolicy. Niestety, dostępne mi materiały niczego więcej na ten temat
nie podają. Prócz tego, że przegraliśmy z hitlerowcami 1:2.
Dziwna to była ta wojna w tym Mielcu. Wokół mordowano Żydów,
zabijano tez Polaków, a tu taki mecz. Ciekawe ilu było widzów i komu
kibicowali?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz