Kiedyś zostałem sprowokowany (a raczej zainspirowany) do dyskusji przez znajomą internautkę, zresztą
niewierzącą, która zarzuciła chrześcijanom, że formują świat poprzez „uwznioślanie cierpienia i totalną niemożność
wyjścia poza rewiry, którym kształt ostateczny nadaje niewybaczona wina i
surowa kara. Niekończący się Dostojewski”.
I dalej znajoma pisała: „Jeżeli coś
sprawi, że najprawdopodobniej sama nigdy nie przyjmę chrześcijaństwa [chociaż
na szczęście, bo to mi pozwala być daleką od wrogości i pozwala mi zachować
szacunek dla tej wiary - znam kilku chrześcijan, którzy pięknie, rozumnie
świadczą o własnym wyznaniu], to o moim oporze zadecyduje emblemat, jaki
chrześcijanie przyjęli. Dwa tysiące lat miliony ludzi klęczą przed człowiekiem,
który się wykrwawia na ich własnych oczach. A jego wyznawcy patrzą na to i
klęczą. I nawet nie próbują tego nieszczęśnika zdjąć. Ulżyć mu w cierpieniu.
Opatrzyć mu wreszcie rany. Przecież Chrystus nie spędził całego życia na
wiszeniu na krzyżu. A jednak to ten moment dostał mu się na wieki w podzięce od
ludzi. Próbuję sobie wyobrazić, że oto przez całe życie pozwalam komuś, kogo
kocham, wisieć w męce. Wisieć i wisieć na moich oczach i oczach tłumu. I że nie
zrobię nic, żeby on przestał cierpieć. Tylko będę wznosić do niego modły na
kolanach. I słabo mi się robi na myśl o tym, że właśnie taki stan ma
symbolizować miłość”.
Właśnie weszliśmy w okres Wielkiego Postu, który ma nas przygotować na ten
najważniejszy w naszej wierze moment, na ten Wielki Czas Chrześcijan. I dziś
właśnie przypomniała mi się moja – dość emocjonalna - dyskusja z Agnieszką,
która była odpowiedzią na przytoczony w części powyżej wpis.
Bo w pierwszym odruchu napisałem takie słowa: To ciekawe, bo ja się głównie modlę do Jezusa Miłosiernego, a nie do
Jezusa Ukrzyżowanego. Na tego cierpiącego mam raptem trzy dni w roku. Myślę, że
gdybyś jednak była wierzącą chrześcijanką, także modliłabyś się do Jezusa,
który jest przyjazny, łagodny i wyraża całym sobą przebaczenie, a nie mękę i
cierpienie. Chyba bardzo się mylisz w swej ocenie.
Tak napisałem, chociaż zaraz „ugryzłem się w język”. Bo jednak może moja
znajoma ma rację, a ja błądzę w myśleniu i czynach. Wszak i mnie uczono na
religii i wysłuchuję w homiliach o tym największym akcie poświęcenia, jaki za
ludzkość złożył Chrystus, Bóg i syn
Boga. Wszak ciągle odnosimy się do Jego drogi ziemskiej, która przede wszystkim
była drogą na krzyż. Na krzyż, ten tak popularny wtedy przedmiot tortury i
śmierci, że nikt go nie brał za coś szczególnego. Ale jednocześnie na ten
krzyż, który był ołtarzem ofiarnym za nasze grzechy, ten krzyż, którzy przez
ten fakt stał się Krzyżem.
A jednak czy to Krzyż jest momentem kulminacyjnym naszej wiary? Krzyż i
śmierć na nim, w które dość łatwo uwierzyć nawet niewierzącemu, czy może jednak
Zmartwychwstanie? Które dla wielu niewierzących przekracza ich wyobraźnię,
pozbawioną wiary.
Pisała dalej Agnieszka: „Jakoś mnie
dziwnie nie dziwi, że u Ciebie to właśnie tak. I możliwe, że widzisz trafnie. I
jak najbardziej, przyjmuję, że moje spojrzenie jest zaledwie spojrzeniem
wędrowca przecież. Przechodzącego w pobliżu, a nie kogoś z wewnątrz. Jednak,
przyznasz może, Andrzej, że właśnie
dla kogoś z zewnątrz znakiem, który najbardziej kojarzy się z tą religią, jest
ten Ukrzyżowany. To Jego wiesza się w szkołach, to Jego próbuje się wieszać raz
po raz wszędzie tam, gdzie chrześcijanie starają się zaznaczyć własną obecność.
A to, co się teraz wyprawia w Polsce, pod egidą wiary - może zabić wrogością.
Więc może raczej to po prostu Ty jesteś jednym z nielicznych, którzy potrafili
odczytać coś innego niż to, co najoczywistsze. I to właśnie tacy chrześcijanie,
którzy to potrafią: spostrzec, że chodzi o wybaczenie, łagodność - sprawiali,
że zamiast napadać, jestem w stanie widzieć, że - jako i zwykle - większość to
żaden argument? Że to poszczególna świadomość określa to, co się widzi:
trudniejsze wybierają naprawdę mało liczni? Mowa bowiem o czymś innym, niż
jakieś Chrześcijaństwo w Ogóle. Mowa o tym, co poszczególny człowiek może z nim
zrobić. I z jakim skutkiem. Dla siebie i tych, których spotyka. Zresztą, tak z
chrześcijaństwem, jak z dowolnym innym zjawiskiem: to pojedynczy człowiek
zdecyduje, czym ono się ostatecznie stanie: klęską i zniszczeniem czy
tworzeniem sensu”.
Potem pewnie dość się zaplątałem, pisząc: Nie wiem, jak
postrzega się Kościół z zewnątrz. Nie wykluczam, że patrząc z zewnątrz ludzie
czują się jak pod murami twierdzy. Szczerze jednak wątpię, że jest to prawdziwy
widok, a nie fatamorgana, ułuda. A jakby, to co? Zamierzają ją zdobywać, czy
przechodzą mimo? Nie czuję, bym ja i moi znajomi wykazywali jakąś wrogość do
niewierzących. Oczywiście tacy są, ale to ci, którzy się boją. Ja się nie boję,
więc może dlatego nie muszę obrażać i prężyć muskuły wiary. A co do samego
znaku: znak to znak. Każdy ma jakiś znak. (…). Po licha czepiać się znaku. Dla
mnie jest on święty, bo jest łącznikiem mojej wyobraźni z tym ważnym faktem
mojej religii. Ale tak naprawdę Ukrzyżowanie nie jest najważniejsze. Tu nie
masz racji. Najważniejsze jest z Martwych Powstanie. Ukrzyżować można było
każdego, w tym czasie dziesiątki tysięcy tak ginęły. Zmartwychwstał jeden. I to
jest kluczowy moment naszej wiary. Nie ukrzyżowanie. Jeśli nie wierzymy, że
Chrystus zmartwychwstał, cóż jest warta nasza wiara. A Chrystus zmartwychwstały
jest Chrystusem Dobrym, Pięknym, Przyjaznym, jest taki, jak był za życia, ale
bardziej. Bo teraz jest człowiekiem zmartwychwstałym, Bogiem, który ma zbawić
ludzi, a nie ich karać. Tyle.
Tyle. Aż tyle i może niestety, aż tyle. Bo potem zacząłem
myśleć i myślę do dzisiaj. Czy dobrze myślałem, pisałem? Czy nie umniejszyłem
randze Ukrzyżowania, ofiary Chrystusa, pisząc takie słowa. Myślałem tak po raz
pierwszy w swoim życiu. Ale tak pomyślałem. To jakoś ze mnie wybuchło.
Wystrzeliło. I zostało jak fajerwerk, który nie gaśnie na Niebie.
Przecież najważniejsze jest Zmartwychwstanie Chrystusa. Bez
niego nie ma naszej wiary. Bez niego nie ma całej reszty. Tego, do czego
żyjemy. Tego po tutejszym życiu.
Chrystus został ukrzyżowany, żeby dla nas zmartwychwstał. A wszystko
inne jest ważnym niezmiernie, ale tylko dodatkiem.
I to by było już naprawdę na tyle, na początek Postu.
Zapewne prawie nikt tego mojego (i Agnieszki) pisania nie przeczyta. Ludziom
potrzeba dwóch zdań i obrazka. Ale jak ktoś tu zabłądzi, może coś z niego
wyniesie. Może mnie skoryguje w moim myśleniu? Doda coś nowego?
Wszak jest temat. Temat dla ludzi myślących. Nie tylko
chrześcijan.
Najstarszym symbolem chrześcijaństwa jest nie krzyż, a ryba. Gdzieś w okolicach średniowiecza skręciliśmy (jako chrześcijanie) w stronę krzyża i przynajmniej Kościół Katolicki idzie nadal tą drogą.
OdpowiedzUsuńOsobiście? Tak, przeszkadza mi to. Jezus jest, albo bezbronną dzieciną kwilącą w ramionach Matki, albo umierającym na krzyżu skazańcem za nasze grzechy. Nieśmiało pojawiający się wizerunek Jezusa Zmartwychwstałego zdaje się jakimś promyczkiem nadziei na zmianę. Pomijając fakt, że kult obrazów i figur daleko wykracza poza biblijny Dekalog.
Znam oba podejścia z autopsji. Jako niewierzącej raziła mnie trupia i ascetyczna terminologia. Nie znajdowałam w niej, ani nadziei, ani pocieszenia. I tak, to była twierdza, którą omija się szerokim łukiem. Jak książkę zapisaną paragrafami prawa. Dzisiaj, już po tym, kiedy w Jezusa uwierzyłam, jest tak samo.
Tylko, że serce jest inne. W sercu Jezus jest ciągle zmartwychwstały, nawet jeśli patrzę na jakąś jego marną podobiznę. Jego prawdziwa twarz ma zarówno ślady łez jak i uśmiechu. Jest ludzka, bo przecież On jest człowiekiem. Przecież nie może mu ubliżyć myślenie o Nim, jako o zmartwychwstałym, potężnym, nieogarnionym Bogu!
A krzyż? To symbol śmierci, albo miłości. Zależy czy patrzą zamknięte, czy otwarte oczy.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNo rzeczywiście, zapomniałem o rybie. Ale nie wiedziałem, że tak późno zastąpił ją krzyż. Byłyby to może dla mnie symbole równoważne, gdyby krzyż występował bez wiszącego na nim Chrystusa. Bo wszystkie prawie wyobrażenia Ukrzyżowanego są absolutnie nierzeczywiste i o ile symbolicznie można traktować sam krzyż, pusty, o tyle dla mnie jest problem, kiedy widzę na nim uładzonego, prawie uśmiechniętego Chrystusa. Widziałem różne wyobrażenia Ukrzyżowanych, często robili to wielcy artyści, ale chyba nigdy nie widziałem rzeźby realistycznej. A ukrzyżowanie to był koszmar. Może większym było tylko wbicie na pal. Nie wiem. Jedynie w kościele w Żegiestowie widziałem Ukrzyżowanego, który naprawdę cierpiał. Aż trudno było na niego patrzeć. Tylko czy to jest dobry symbol? Chyba nie. Więc może – jak pisze Agnieszka, jak Pani pisze, rzeczywiście taki symbol i związana z nim obrzędowość i cały pakiet ideologiczny jej towarzyszący, odstraszają potencjalnych wiernych?
OdpowiedzUsuńJa zmieniłem się chyba (choć może to przed paroma dniami odkryłem, uświadomiłem sobie) po pierwszej i kolejnych wizytach w Łagiewnikach, po przeczytaniu (no, nie w całości, ale w dużej części) dzienniczka świętej Faustyny. Ta prosta osoba zafascynowała mnie. Nie wiem, jaki był bieg spraw we mnie, ale skończyło się, jak się skończyło.
To w sumie jest fajnie odkrywać coś na starość i stwierdzić, że się albo błądziło, albo trwało w niewiedzy, co jednako zmieniało naszą wiarę. A w pewnym momencie jest inaczej. Inaczej widzimy, chyba szerzej. Też niedawno odkryłem, że Chrystus wypowiedziawszy do Jana słowa „Synu, oto matka twoja”, już nigdy, po zmartwychwstaniu, ze swoją Matką, a raczej należy powiedzieć, z Maryją, się nie spotkał. Usiłowałem szukać u mądrych, ale niczego nie znalazłem prócz prób tłumaczenia, że to przecież niemożliwe, że musiał się spotkać itd., itp. A On najzwyczajniej nie był już człowiekiem, tylko Bogiem na ziemi. Nawet starałem to sobie bardziej poetycko wytłumaczyć, nie wiem czy mądrze.
Ale dla mnie pozostał Zmartwychwstałą Radością. Wierzę, że tak samo musiała odbierać to Maryja. I tak powinno pozostać. Zmartwychwstała Radość, Bóg w ludzkiej postaci, choć już może nie człowiek, jakim był przed ukrzyżowaniem.
A tu ten wiersz, o którym wspominałem
OdpowiedzUsuńMatka Boga
Nie spotkał już Maryi
po Zmartwychwstaniu nie skrzyżowały się ich drogi
odchodził coraz wyżej
przenikał ściany i myśli apostołów
coraz bardziej wniebiestał
ona skamieniała z Janem nieopodal Golgoty była
nowemu synowi matką
bezdzietną
lecz nie samotną
wciąż przeżywała drogę krzyżową
cierpiała każdy krok Jezusa upadek kolejne razy
każdy gwóźdź i cierń
przebijał jej serce
w tych dniach
spotykał swoich uczniów
ukazywał się apostołom
nawet Tomaszowi pozwolił włożyć palce w ciało
zmartwychwstałego
Boga
umarł syn
zmartwychwstał Bóg
Syn Ojca
nie istnieje łono mogące donosić Boga
wiedział że zmartwychwstanie
z trudem wypowiadał
Matko oto syn twój
Synu oto matka twoja
umierał by zmartwychwstać
dla matki umarł na wieki
człowiek
i grób pusty
pozostało rozpamiętywanie życia:
zwiastowanie Elżbieta poród w stajence
dzieciństwo wędrówki nauczyciela Kana
była już starą kobietą samotną
matką Zbawiciela
czekała wniebowidzenia
Właściwie w tym miejscu trzeba byłoby się zastanowić jaki pakiet ideologiczny otrzymujemy? Co czuje człowiek, który całuje w Wielką Sobotę rany ukrzyżowanego Chrystusa i ten, który dzień później świętuje jego Zmartwychwstanie w kościele pełnym wizerunków ukrzyżowania? Czy nie jest zagubiony?
OdpowiedzUsuńPusty krzyż to prosty i dobry symbol. W zupełności się z Panem zgadzam.
Cieszę się z Pana odkrycia. Wiem, że jest to uczucie odświeżające, jakby odmładzające wiarę. Powrót do początku. Do jakiejś fundamentalnej podstawy. Do wiary, która na prawdę jest miłością (?)
Ja, wierzę, że jest.
Jezus, człowiek i Bóg, tak jak trzy osoby, które są jedną Osobą. To tak niepojęte i trudne! Niemal nie sposób wyrazić tego słowami. Choć tak pięknie robił to ksiądz Twardowski, albo właśnie święta Faustyna.
Jeśli chodzi o postać Maryi, miałam i mam tak wiele pytań i wątpliwości, że w końcu, jakoś w sercu, zupełnie się od jej kultu odwróciłam. Nie wiem, czy to na zawsze. Ciągle pytam siebie i szukam. Dziękuję za ten wiersz. Taka Matka Jezusa jest mi, jako kobiecie, najbardziej bliska. Mogę ją podziwiać i próbować naśladować. Innej nie rozumiem.
Miło się Panią czyta. Odpowiem we wtorek, bo dzisiaj brakuje mi czasu. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa też kiedyś Maryję zostawiłem z boku. Nie myślałem o Niej, bo nie chciałem myśleć źle. Bolało mnie to wniebowzięcie, czy wniebowstąpienie. I bardzo długo miałem z tym problem. Tak naprawdę i teraz nie wiem do końca, czy wierzę. Chyba tak, ale mam wątpliwości. Kościół niepotrzebnie pewne sprawy stawia na ostrzu noża i potem nie tylko wierni, ale i myślący księża mają problem. Myślałem o Zmartwychwstaniu Chrystusa, o tym, że chociaż miał postać człowieka, tak naprawdę człowiekiem już wtedy nie był. Choćby to przenikanie przez ściany, choćby ten brak kontaktu z Maryją. Może coś jeszcze. W końcu wniebowstąpił. Cieleśnie bezcielesny. Tak sobie potem myślałem, ze teoretycznie z Maryją mogło być tak samo. Trochę mi to ulżyło, ale został jakiś osad. Może minie z czasem. Tak w ogóle to jest mi łatwiej wraz z kolejnymi odkryciami nauki i astronomii/astrofizyki. Ludzie szukają na potęgę życia w Kosmosie, a ja wierzę – zresztą pomógł mi w tym ateista Lem – że tam niczego nie ma. To wbrew logice, statystyce a raczej probabilistyce – całkiem jak nasza wiara w wielu jej aspektach. A jednak się dzieje. I zadziwiają mnie ludzie, którzy nie wierzą w Niepokalane poczęcie, a wierzą, ze Kosmos stworzył się sam. Ale to już na inną okazję. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńma być - "czy wierzę we wniebowzięcie"
OdpowiedzUsuń