środa, 3 czerwca 2020

Koronawirus – oswajanie śmierci, odbudowa Kościoła. Czyżby?


Na początku pandemii, 6 marca, napisałem felieton „Czekając na koronawirusa. Czekając na koniec świata”. Na jego końcu wyrażałem przekonanie, że po pandemii już nic nie będzie takie, jak przed nią

„Wierzę, że wyjdziemy z nadchodzącego kryzysu odmienieni.  Na razie tylko walnęły giełdy i nadal będą leciały w dół, tanieją surowce. Weryfikuje się wskaźniki wzrostu, inflacji. Księża zamykają kościoły, a ludzie chętnie na to przystają. Czują śmierć, a boją się iść do kościoła, prosić Boga o ratunek. To pokazuje, jak bardzo upadła wiara. jak bardzo Bóg jest od nas daleko. Czy po kryzysie będzie bliżej?
Boję się, że kryzys będzie czynnikiem, który powstrzyma zmiany w Kościele, że ten znowu zastygnie w bezruchu, wierząc, że wystarczy ludzki strach, by księża stali się niezbędnie potrzebni. Ale póki co, nikt nie protestuje przeciwko zamykaniu kościołów, wstrzymaniu udzielania sakramentów.  

Do wyjścia z kryzysu są dwie drogi. Albo pod przywództwem mądrych polityków (skąd ich nagle wziąć) narody zechcą dokonać wielkiej zmiany w swojej egzystencji, jeszcze zanim wszystko się przewróci, a ludzie zrozumieją, że nie da się życia oprzeć wyłącznie na konsumpcji, że istnieją wartości ważniejsze niż nowy samochód i wczasy na wyspie tropikalnej, albo nie zechcą zrozumieć i nie zrozumieją i wszystko walnie. A potem będzie odbudowa, znacznie trudniejsza niż po drugiej wojnie światowej. I znowu zacznie się rodzić dużo dzieci, i znowu zaświta nam nadzieja na lepsze jutro. Tylko jak wielu z nas doczeka tych dni?”

Teraz, z perspektywy trzech miesięcy widzę, że było to myślenie życzeniowe, które się pewnie nie spełni. A przynajmniej nie spełni się w Polsce.
I twierdze tak w opozycji zarówno do myślącego życzeniowo ważnego kardynała, jak i profesora socjologii.

Już teraz widać, że są różne perspektywy oglądu pandemicznej rzeczywistości na świecie, a tym samym wyciągania wniosków z tego, co się wokół nas dzieje. Jedna to perspektywa włoska czy hiszpańska, gdzie ludzie umierali tysiącami, gdzie nie miał ich kto pochować, nie mówiąc o godnym pożegnaniu. Z innej perspektywy patrzą na epidemię mieszkańcy USA, w dużej mierze pozbawieni opieki medycznej, teraz w ogromnej ilości także pracy, wstrząsani prawie od początku wielkimi rozruchami społecznymi, z paleniem miast i rabowaniem sklepów. Niewykluczone że Brazylia zmierza w podobną stronę. Trudno coś powiedzieć o perspektywie chińskiej, więcej o innej dalekowschodniej, gdzie szybko nad pandemią przejęto kontrolę.
Na tle tego wszystkiego całkiem odrębna jest perspektywa, z jakiej my, Polacy, patrzymy na to co się dzieje.

Z jakiś powodów koronawirus wydaje się być dla nas łaskawy. Może to za przyczyną działanie ministra Szumowskiego, może – jak chcą inni – bycia narodem wybranym, a może wreszcie obowiązku szczepień przeciwko gruźlicy albo inne nieznane jeszcze czynniki. Fakt faktem, epidemia przebiega u nas łagodnie, nawet jeśli jest manipulowana politycznie.

Przeczytałem dwa artykuły na temat tego, co będzie „po”.  Jeden to artykuł kardynała Roberta Saraha „O czym pandemia przypomniała nam wszystkim?” oraz drugi socjologa prof. Piotra Długosza „W pandemii bardziej zaczęliśmy cenić zdrowie, wolność, pracę i przyjaciół”.
Pierwszy artykuł napisany jest (chyba) z perspektywy Włoch, drugi Polski.

Ten pierwszy, w świetle badań socjologicznych przytoczonych w drugim artykule, jest zbiorem pobożnych życzeń, pobożnych i przez osobę piszącego, i przez ich treść, ale także pobożnych w sensie niemożności – tak myślę - ich spełnienia.

Pisz kardynał Sarah, że „Wirus pokazał, że świat mimo zapewnień o pełnej kontroli bezpieczeństwa wciąż jest paraliżowany strachem przed śmiercią. Świat może rozwiązać kryzys sanitarny. Poradzi sobie zapewne również z kryzysem ekonomicznym. Ale nigdy nie pojmie tajemnicy śmierci. Bo tylko wiara daje odpowiedź”.
„Ale społeczeństwa zachodnie przywiązują wagę jedynie do tego, co dotyczy ekonomii, władzy politycznej i postępu technologicznego. (…) Bóg przestał nas obchodzić, a Kościół zaczął nam ciążyć”.
„To, co się wydarza na naszych oczach, zmusza Kościół katolicki do powrotu do swojego najważniejszego powołania. Świat oczekuje od niego nie tylko słowa wiary, ale także życia pełnego wiary, które pozwoli mu pokonać traumę, jaką było spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz”.
„Wiemy już, że społeczeństwo, które nie niesie przesłania nadziei na życie wieczne, nie może przetrwać.  Jest ono skazane na iluzoryczny mit postępu, który również zresztą upadł. Jeśli nasze społeczeństwa nie postawią na nowo nadziei na życie wieczne w centrum swojego życia, nie będą miały przyszłości.
Jeśli Kościół nie uczyni z głoszenia prawdy o życiu wiecznym sedna swojego orędzia, ryzykuje tym, że stanie się niepotrzebny”.

I zaraz nasuwają się pytania: czy świat rzeczywiście oczekuje od Kościoła katolickiego„powrotu do swojego najważniejszego powołania”,  a nawet czy oczekuje czegokolwiek? Podobnie jest z kwestią, czy rzeczywiście społeczeństwa uważają, że jak „nie postawią na nowo nadziei na życie wieczne w centrum swojego życia, nie będą miały przyszłości”. Mam co do tego wielkie wątpliwości.

A dalej już czytam artykuł polskiego socjologa.
Pyta pan profesor: „Czy za sprawą koronawirusa dojdzie do zmian w świadomości społecznej, w podejściu do własnego życia, drugiego człowieka, pracy, kariery, wiary?”.
Przytacza w nim nadzieje na powstanie po śmierci Jana Pawła II tzw. „pokolenia JPII”, a okazało się, że te nadzieje okazały się niesłychanie płonne, a w krótkim czasie spaliły, jak słoma.

Ważna zdania wypowiada profesor na temat podstawowej siły napędzającej dzisiejszy świat, czyli konsumpcji.
„W sferze gospodarczej negatywne konsekwencje mogą być odczuwalne najmocniej. (…) Ludzie ograniczyli konsumpcję, zobaczyli, że nie są im potrzebne najmodniejsze ubrania, nowe samochody, sprzęt turystyczny. Kiedy spadną dochody, zacznie się oszczędzanie i zaciskanie pasa, co znowu będzie miało wpływ na trwanie spadku popytu”.

Istnieje poważne ryzyko, że brak możliwości konsumpcji na dotychczasowym poziomie, a szczególnie uniemożliwienie zamanifestowania swojego statusu, wprowadzi społeczeństwo konsumpcyjne w stan zbiorowej pustki egzystencjalnej. Nagle cały sens życia i ludzkiej egzystencji zostanie zakwestionowany. Czym będzie zastąpiony? Raczej trudno sobie wyobrazić, że imperatyw „mieć” zmieni się w „być”.

I tu w swych sądach zbliża się nieco do twierdzeń kardynała Saraha, ale od razu poddaje w wątpliwość możliwą przemianę postaw ludzi z konsumpcyjnej na duchową. I ja także uważam, że zamiast zmieniać radykalnie postawy, ludzie najpierw zaczną szukać możliwości powrotu do poprzedniego poziomu konsumpcji, a jeśli będzie to utrudnione, zaczną żądać od państwa. Refleksja nad sensem życia może przyjdzie po długim stanie niskiej konsumpcji. Ale co jeszcze wtedy przyjdzie, trudno się straszyć. Pan profesor także zakłada możliwość radykalizacji nastrojów i rebelii społecznej na skutek pogłębienia nierówności społecznych, bo może być tak, że na kryzysie najwięcej zyskają jednostki już teraz lepiej usytuowane w piramidzie społecznej. Jednak od rebelii do zmiany postawy wobec życia droga daleka.

Jak pisze na podstawie badań statystycznych pan profesor, dla Polaków od wielu lat „najważniejsze są udane małżeństwo, dzieci, zdrowie, pieniądze, praca.  Wartości duchowe, moralne, wykształcenie nie są specjalnie w cenie. W społeczeństwie konsumpcyjnym liczy się sukces. Najlepiej, aby można było zamanifestować go innym. (…) Ostentacyjna konsumpcja pełniła funkcje klasowej dystynkcji. Im szybciej jednostka mogła wymienić produkt na nowszy, tym jej status był wyższy”.

I gdy przyszedł czas zarazy także wykonano badania pokazujące, co w ocenach Polaków zyskało na wartości, co pozostało bez zmian, co straciło.
Jak wynika z przytoczonego wykresu, zdrowie staje się najważniejsze. Aż 67 proc. respondentów zauważyło, że obecnie bardziej im na nim zależy. Będąc różnorako ograniczanymi w możliwościach poruszania się i kontaktów, Polacy zaczęli bardziej cenić wolność i swobodę (66 proc.). Nastąpił wzrost oceny wartości pracyw życiu aż o 45 proc., pogody ducha, optymizmu (41 proc.), przyjaciół (40 proc.).

I nawet jak ludzie uświadamiają sobie, albo tylko przeczuwają, że po kryzysie nie będzie już można żyć jak przed nim, że jednak wzorce konsumpcji ulegną zmianie, to nie oznacza to jak na dzisiaj zasadniczej zmiany wzrostu ocen innych życiowych wartości.

W przedstawionej poniżej choince widzimy, ze akurat te wartości, których powrót przewiduje kardynał Sarah, niewiele u ludzi zyskały na znaczeniu. Opatrzność i Bóg zyskały na znaczeniu tylko u 19% respondentów, zajmując przedostatnie miejsce w rankingu. Przed silnym charakterem. Co też jest znamienne, bo oznacza, ze ludzie nie liczą na siebie, tylko na opiekę państwa. Za to nie liczą na opiekę Boga.

Pisze na koniec pan profesor znamienne słowa: „Na tym – początkowym przecież – etapie wielkiej zmiany widzimy, że ludzie bardziej zaczynają cenić te wartości, z których realizacją mają problem”.

Czy Polacy nie mają problemów z realizacją wiary w Boga i dlatego wzrost znaczenia w kryzysie tej wartości ich  życia jest tak mizerny? Czy Polacy mają tak wystarczająco dużo wiary w Boga, że nie musi jej już być więcej w trudnym czasie, który nadchodzi? Mam wielkie wątpliwości. Czy czas zamknięcia kościołów, czas  gdy było „mniej Boga”, pogłębił potrzebę wiary, czy raczej ją spłycił? Mam wrażenie, że to drugie.

Uważam, że ludzie się zmienią nie z powodu „mniej Boga”, ale zmienią się z powodu „mniej pieniędzy”. Za„mniej pieniędzy” przyjdzie „mniej zabawy”, „mniej zdrowia”, „mniej wystawności i szpanu”, „mniej zagranicznych wczasów”, „mniej ciuchów”, „mniej perspektyw”.
Czy jest szansa, że z tego „mniej” zrobi się czegoś „więcej”? Np. więcej refleksji nad życiem? Czy z tego „mniej” zrobi się więcej refleksji nad śmiercią? Nad sensem?
Czy przestaniemy wypychać śmierć z życia, bo zrozumiemy, że jest jego immanentną, nierozłączną częścią?
Zobaczymy. Ja wątpię.

Swoją drogą ciekawe byłoby, gdyby kardynał Sarah pisał swój artykuł bazując na koronawirusowych doświadczeniach Polaków, a jakiś włoski socjolog zrobił podobne badania na Włochach. I gdybym ja był Włochem. Może moje wnioski byłyby zupełnie inne.

Poniższy wykres mówi o tym, dla jakiego procenta Polaków jakaś wartość życiowa zyskała na znaczeniu, a jaka nie.  


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czego oczekuję od mieleckich posłów? Czyli słów parę o zarażaniu nienawiścią.

  Patrzę, jak wielu z was, na polską scenę polityczną i, pewnie znowu jak wielu z was, ogarnia mnie obrzydzenie i przerażenie jednocześnie...